Szukaj na tym blogu

niedziela, 13 listopada 2011

Maria Stuarda, Donizetti, Grabias, Woś, Teatr Wielki

Trzecie płuco w pudełku od zapałek i faux pas


fot. archiwum Teatru Wielkiego

Jakoś nie było kiedy napisać o premierze “Marii Stuardy” 15 października 2011. I źle, bo wygląda jakbym to przedstawienie negował. Owszem, inscenizacji nie uważam za olśniewającą. Szczerze, to najlepiej na spektaklu usiąść, zamknąć oczy, a następnie słuchać muzyki i śpiewu.

To najpierw, co mi się nie podobało.

Scenografia!!! Koszmar. Inscenizacja jest wspólną produkcją Teatru Wielkiego w Łodzi, Teatru Wielkiego w Poznaniu i Opery Śląskiej w Bytomiu. I tu tkwi pies pogrzebany. Opera Śląska ma małą scenę, by nie powiedzieć scenkę. I scenografia (Bruno Schwengl) jest do wielkości tej sceny dopasowana. Efekt na łódzkiej scenie nie jest korzystny. Chór i soliści wyglądają na wciśniętych w tytułowe pudełko od zapałek. Do tego jeszcze schodki tu i tam; aż dziw, że nikt sie nie wywrócił. Czemu scenografia nie jest bardziej rozwinięta i dopasowana do wielkości sceny zupełnie nie rozumiem. Względy finansowe na pewno miały tu znaczenie, ale miej proporcjum mocium panie.

Kostiumy (Bruno Schwengl, jak wyżej) też nie rzuciły mnie na kolana, no może poza kostiumem Elżbiety (Bernadetta Grabias). Dopasowanie świetne (nieco tandetna okrutnica z upodobaniem do kosztowności), wystarczy spojrzeć na zdjęcie u góry zestawiające z Marią (Joanna Woś). Nie podobały mi się też zestawienia kolorystyczne scenografii i kostiumów. Czerwone na czerwonym, czarne na czarnym. Jakby o jakąś mimikrę chodziło.

Szokujące, że rolę Leicestera musiał zaśpiewać tenor z odległej Korei (zapewne południowej) Sang-Jun Lee. Cóż, z polskimi tenorami jest problem. Są, ale najwyżej na poziomie kamieni półszlachetnych, bo o diament (nieoszlifowany brylant) to raczej u nas trudno. Pan Lee, jako Leicester, nie byłby dla mnie podnietą do rywalizacji i mordowania konkurentki, no ludzie! z tym wzrostem!

Reżyseria nie jest najmocniejsza stroną spektaklu. Jest taka… niedostrzegalna, wycofana i nieistotna. W sumie może reżyser (Dieter Kaegi z Niemiec) uznał, ze nie jest w ogóle potrzebna.

A co robi wrażenie?

Spektakl broni się muzyką Donizettiego (dyryguje Ruben Silva) oraz bajecznymi głosami i rolami Bernadetty Grabias i Joanny Woś. Przy czym Bernadetta Grabias poza świetnym śpiewem wspaniale gra, a Joanna Woś daje wokalny popis w trzecim akcie. Posłuchałem paru nagrań z tego aktu nim poszedłem na spektakl. W modlitwie Marii śpiewanej wspólnie z chórem soprany wykonują frazę przez kilkanaście taktów dzieląc ją na pół. Woś robi to na jednym oddechu. Fraza jest piano, ale kończy sie forte. Woś albo ma trzecie płuco, albo, wulgarnie to ujmę, zasysa powietrze innym otworem.

Na bankiecie doszło do faux pas. Widzowie weszli do teatralnej kawiarni bez ładu i składu i, jak to na źle zorganizowanych bankietach bywa, zaczęli wyjadać wszystko, co było na stołach. Także wypijać, choć wina były dziwne i z winem niewiele miały wspólnego (coś na bazie aronii). Bernadetta Grabias już była. Weszła cicho i niepostrzeżenie. Gdy weszła Joanna Woś jakiś pan wstąpił na krzesło i zwrócił uwagę wszystkich na pojawienie sie artystki. No to wszyscy się rozklaskali. Joanna Woś wystąpiła z krótką przemową. Niestety nie zauważyła obecności swojej koleżanki, ani jej roli w operze. Jakaś małość wyszła. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz