Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 27 lutego 2012

Skarpetki, opus 124, Teatr Telewizji, Fronczewski, Pszoniak

Powiedzmy, że widziałem

Teatr Telewizji znów na żywo. Tym razem zwraca uwagę, że scena jest niedoświetlona - najwyraźniej reżyser światła nie czerpał z doświadczeń tej formy teatru z lat minionych. Piszę oglądając spektakl. W prawdziwym teatrze nie byłoby takiej możliwości. Wojciech Pszoniak… czyżby miał kłopoty z dykcją? Minęło 40 minut; powolne tempo sztuki zabija chwilami nawet zabawne spory bohaterów.

Obaj aktorzy zupełnie nie grają ciałami, a telewizyjne zbliżenia nic nie wnoszą, bo nie ma mimiki.

Mamy teatr w teatrze. Dwóch aktorów, których sława już przeminęła przygotowuje spektakl, który może uda się wyprodukować. Jeden łysiejący, drugi po przeszczepie włosów, jeden z reprezentacyjnymi żonami, drugi nie kryjący się ze swoim homoseksualizmem. Obaj odrażający dla siebie jednocześnie niewiele się od siebie różnią i trwają skazani na siebie.

Koniec pierwszej części. Spektakl grany jest w Teatrze Współczesnym w Warszawie. W przerwie aktorzy tego teatru reklamują siebie i przygotowywane spektakle – zawsze to lepsze niż reklama podpasek.

Drugi akt żywszy, ale znudzony pierwszym już nie bardzo się angażowałem.

sobota, 25 lutego 2012

Tęczowa Trybuna 2012, Pawel Demirski, Monika Strzępka

Władza kontra…

Byłem w teatrze. W teatrze na wysokim poziomie, choć przesiąkniętym krótkookresową publicystyką. Sztuka miała premierę w 2011 roku, dziś mamy już 2012. W tym właśnie roku właściwa walka nie toczy się o miejsca gejów na piłkarskich trybunach, a o emancypację osób homoseksualnych wyrażoną uchwaleniem ustawy o związkach partnerskich.

Zadziwiło mnie, że koncept Tęczowych Trybun w ogóle powstał – takie stowarzyszenie faktycznie istnieje – a jeszcze bardziej protest tego stowarzyszenia przeciwko użycia tej nazwy jako tytułu sztuki. Tytuł jednak pozostał, ale czy członkami tego stowarzyszenia są właśnie tacy geje, jak sportretowani w sztuce, to pojęcia nie mam. A jest ich pełna gama, i mądrzejsi, i głupsi, i biedni, i bogaci, i męscy i mniej męscy, przedstawiciele różnych zawodów (ksiądz jest transseksualistą), itd. Są niejednorodni i w swoich zmaganiach wcale nie jednomyślni.

Dramatu jednak nie ma. Bohaterowie bardziej zmagają się ze sobą i między sobą. Łączy ich jedynie, choć nie w działaniu, wspólny wróg – władza. Władza znudzona żądaniami maluczkich, zapatrzona we własny mit tych jedynych, którzy mają placet do rządzenia, bo to oni wywalczyli tę demokrację, z której teraz tak ochoczo jakieś mniejszości chcą korzystać. Karykatura Hanny Gronkiewicz-Waltz w kostiumie dworskiej damy, której obce jest i życie maluczkich i oni sami robi wrażenie.

Demirski podejmuje się krytyki władzy. Pokazuje jak omamieni zostaliśmy igrzyskami (stadiony, autostrady, koleje, dworce, itp.), jak do niewielu te atrakcje są skierowane, jak łatwo zmanipulować każdą grupę społeczną wykorzystując choćby ich niejednolitość, i jak spokojnie trwać,

Krytykuje chyba też osoby homoseksualne,  walczą one o trybuny, a nie o ważne dla tego środowiska rzeczy, jak choćby ustawa o związkach partnerskich.

Rozbuchana scenografia niespecjalnie tworzy jakąś wartość dodaną. Może ze względu na akustykę sali (Wytwórnia) i dosyć słabe głosy aktorów czasem robi się niewyraźnie i słabosłyszalnie.

Ewidentnie toczy się walka z władzą (kibole, ACTA, związki partnerskie). Już dziś widać, że władza traci grunt pod nogami. Wynik jest jednak wciąż niepewny.

środa, 22 lutego 2012

III Furie, Marcin Liber, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

110 minut mordęgi non-stop

Sztuka powstała na podstawie powieści Sylwii Chutnik “Dzidzia” oraz na motywach książki “Egzekutor” – wspomnień Stefana Dąmbskiego. W pamięć i ucho wbija się rama w postaci piosenki Marlene Dietrich “Where Have All The Flowers Gone” w wersji polskiej. Piosenkę uwielbiam najbardziej w wersji francuskiej, powiązania z treścią sztuki specjalnie nie widzę. 

“Dzidzia” to wynaturzone maleństwo Matki Polki, którym los/bóg, ukarał wnuczkę za chciwą babcię-wieśniaczkę, która wydała esesmanowi uciekinierkę z Warszawy. Ta uciekinierka jest matką egzekutora z AK likwidującego komunistów i kobiety puszczające się z Niemcami w czasie wojny, który po wojnie jako esbek likwiduje niewygodnych dla systemu robotników i księży. Dzidzia zostaje Matce Polce odebrana, a zabita uciekinierka z Warszawy tuła się po Olimpie szukając zbawienia, bo syna wychowała przecież na patriotę i w końcu jej się udaje, co bajkę kończy.

Żeby było weselej jest dużo śpiewania, krzyku do poziomu wrzasku, ogłuszającej muzyki, mnóstwo rekwizytów i zagubieni w tym wszystkim aktorzy. 

Jest naiwnie i dosłownie aż do bólu, co wzbudziło moje zainteresowanie wiekiem reżysera. Okazało się, że Marcin Liber urodził się w 1970 roku i ma już pewien dorobek reżyserski. Robi wrażenie, że w tym wieku można być nadal tak infantylnym i nieudolnym.

Naiwne, hałaśliwe i wtórne widowisko rodem z amatorskiego teatrzyku przy domu kultury.

Jak najdalej.

wtorek, 21 lutego 2012

Sponsoring (Elles), Malgorzata (Malgoska) Szumowska, Juliette Binoche

Fellatio dla ubogich


W jeden wieczór odwiedziłem cztery sale kinowe. W jednej kilkoro karków delektowało się ligą mistrzów w przetaczaniu piłki po trawniku, w drugiej "Żelazna dama", którą już widziałem więc odpuściłem, w trzeciej leciała końcówka "Spadkobierców" dzięki czemu już wiem, że na ten film nie pójdę.

A zacząłem, jak w tytule. Wytrzymałem całe 40 minut. Jedyne co mnie powstrzymywało przed jeszcze wcześniejszym wyjściem było jakieś zapatrzenie się w film towarzyszącego mi kinomana. Krępowałem się, no bo on się zna, a ja może reaguję przesadnie, płytko i w ogóle nie potrafię docenić prawdziwego kina z głębią mi nieosiągalną.

Wyszedłem, gdy dojrzały pan wykonywał ruchy frykcyjne na młodej pani, a w tle leciała Eroica Beethovena. Nie mogłem znieść tej tandety. Taki kicz, że źrenice mętnieją od patrzenia. Film pełen jest klisz, nużących pauz, koszmarnego prowadzenia kamery.

Juliette Binoche jest bardzo bogatą redaktorką "Elle", której nie stać na gospodynię, więc zmaga się z zakupami i niedomykająca się lodówką. Absurdalny scenariusz możnaby uznać za surrealistyczny, gdyby choć przez chwilę trzymał się tej konwencji. Bohaterkami są puszczające się za kasę studentki. Czy czegoś się o nich dowiadujemy? Nie, niczego. O ich klientach? Banały. O piszącej artykuł dziennikarce można się dowiedzieć, że to jej pierwszy artykuł w życiu, bo nawet nie wie czego chce się dowiedzieć o swoich bohaterkach.

Dawno nie widziałem równie złego filmu. Zdziwiłem się widząc mojego znamienitego towarzysza niemal wybiegającego z kina. A dowartościowałem, gdy powiedział, ze ten film mógłby być najwyżej etiudą studencką.

Omijaj z daleka.

wtorek, 14 lutego 2012

Żelazna Dama, czy Lady, a w ogóle to Baronessa Margaret Hilda Thatcher, Meryl Streep

Glutaminian sodu
Walentynkowe kino wypełnione po brzegi. Nie wiem jak było na pozostałych komedio-romantycznych seansach, ale na tym widzów nie brakowało. Powiedziałbym dziki tłum, jak na wtorek. Że niby walentynkowy? Tak w ogóle św. Walenty nigdy nie istniał i jest to tylko kulturowy wykwit.

Tak jak nigdy nie byłem wielbicielem Margaret Thatcher, tak Meryl Streep ściągnie mnie do kina zawsze. Niestety jest to film o talencie Meryl Streep i beztalenciu scenarzysty i reżysera, których z litości nie wymieniam, bo po co. Film jest o może nazbyt omijanym temacie starczej demencji, ale też o życiu rodziny w cieniu politycznych ambicji matki(którą rzeczona nazywa obowiązkiem), kobiecie w politycznym świecie zdominowanym przez mężczyzn, ideach, które albo się wciela w życie, albo tylko deklaruje, by zyskać poklask.

Ten sos ma tyle składników, że zaczyna smakować jak chińska zupka okraszona Meryl Streep w charakterze glutaminianu sodu. Sam glutaminian (Meryl Streep) zaczyna też chwilami dominować nad resztą zawartości, może w nadziei, że sam w sobie znajdzie uznanie.
O ile niczego nie można zarzucić reklamie filmu (choć scena “Gentlemen, shall we join the ladies?” niestety została z filmu wycięta), o tyle sam film może być jedynie słabo pogłębionym, dydaktycznym obrazem czasów, które dziś okazują się wcale nie takie minione (Grecja, Włochy!) z płytkim rysem psychologicznym.

Pewne stwierdzenia z filmu skłoniły mnie do sięgnięcia do Maxa Webera – za wiki:
“Polityk musi pokonywać własną próżność, która rodzi nierzeczowość i brak odpowiedzialności. Grzech zaczyna się, gdy dążenie do władzy nie staje się przedmiotem w służbie dobra wspólnego. Polityk, któremu chodzi tylko o sprawowanie władzy i zaspokojenie własnej próżności, będzie zawsze miernotą – nawet gdy odniesie zewnętrzne sukcesy. W polityce nie chodzi bowiem o władzę dla niej samej, ale o władzę w służbie idei. Dla Webera był to warunek polityki uczciwej i odpowiedzialnej: "Polityka jako zawód i powołanie ma sens wówczas, gdy łączy szansę wielkiej nagrody dzięki sukcesom i zapowiedź surowej kary za zawiniony brak sukcesów".”

Margaret Thatcher, cokolwiek o niej powiedzieć, była politykiem idei. Politycy z jakimi mamy do czynienia w naszym i innych europejskich krajach są jedynie glutaminianem sodu, podbijającym nasze podniebienie ułudą prawdziwego smaku.

sobota, 11 lutego 2012

Hiszpańskie fascynacje, Teatr Wielki, Teatr Jaracza

Wypalenie?

fot. Teatr Wielki - Agnieszka Makówka

Teatr Wielki w remoncie, więc na kolejne przedstawienie zaprosił do Teatru Jaracza. Wrażenie jest niesamowite. Część orkiestry zmieściła się do orkiestronu… ale nie wszyscy. Kotły, bębny, harfa, trąbki, waltornie umieszczone zostały w najbliższych scenie lożach parteru i pietra, za szybami z pleksi.
Muzycy nie mieli dobrego widoku na dyrygenta, więc w lożach stały monitory z podglądem. Cud, że wszystko poszło dobrze, bo miałem wrażenie, że ruchy dyrygenta były widoczne na ekranach z minimalnym, ale jednak dostrzegalnym opóźnieniem. Jak dawał sobie radę Tadeusz Kozłowski nie widząc całej orkiestry nie wiem. Dość, że muzyka, ku zaskoczeniu wszystkich chyba, zupełnie nie ucierpiała, a pod batutą Tadeusza Kozłowskiego muzycy dali popis swojego kunsztu.

Na scenie można było podziwiać Ewę Majcherczyk, Ewę Vesin, Aleksandra Teligę, Sylwestra Kosteckiego, Adama Szerszenia, Joannę Woś, Agnieszkę Makówkę, Monikę Cichocką i wspaniałą w swoich interpretacjach Bernadettę Grabias. Jakby tego było mało były też sceny baletowe: pas des deux w wykonaniu Nozoumi Inoue i Sergii Oberemoka, zatańczyli też Monika Maciejewska z Gintautasem Potockasem. A i to nie wyczerpało repertuaru, bo swoimi umiejętnościami popisali się też Ludwika Maja Tomaszewska-Klimek (skrzypce) oraz Albin Brzeziński (gitara).

Niestety balet na niewielkiej scenie Teatru Jaracza, to widowisko na granicy popisu kaskaderskiego. Nozoumi Inoue raz nieomal wpadła za kulisę, a Sergii Obremok nie miał jak się rozpędzić. Skok mógłby zaczynać w prawej kulisie, a kończyć w lewej.

Pełne hiszpańskiego kolorytu kostiumy przygotowała niezrównana Maria Balcerek. Talent tej projektantki jest niesamowity. Budzi podziw jej kreatywność. Na ten jeden skromny w sumie spektakl potrzeba było chyba z szesnastu kostiumów dla solistów, nie licząc baletu i chóru. Chapeau bas.

I na tym zachwyty zakończę.

Waldemar Zawodziński stworzył może i ciekawą scenografię nawiązującą niemal dosłownie do Adolpha Appi, z wyświetlanymi na tylnej ścianie ni to dywanami o jakby perskiej prowieniencji. Nijak się to miało do Hiszpanii, a jeszcze mniej do fascynacji nią. O ile Maria Balcerek się nawymyślała i napracowała, o tyle Waldemar Zawodziński wziął kasę bez zbytniego wysiłku.

Cały koncert z dwudziestominutową przerwą trwa trzy godziny. O dobre czterdzieści minut za długo. Przy dziwnie dobranym repertuarze i monotonii widzowie ziewali niespecjalnie się z tym kryjąc.

Przedstawieniu brakuje reżyserskiej myśli, a choreografii polotu, czego po Janinie Niesobskiej się nie spodziewałem.

Była “Wielka gala operowa”, były “Gwiazdy w noc sylwestrową”, teraz “Hiszpańskie fascynacje”, a z koncertów będzie jeszcze “Gala karnawałowa”. Rozumiem trudności lokalowe, ale wygląda jakby do nich doszły jeszcze problemy z pomysłami.

wtorek, 7 lutego 2012

Róża, Smarzowski, Dorociński, Kulesza

Homo homini…

Najpierw “W ciemności” Agnieszki Holland, potem zupełnie przypadkiem jakiś film o miłości w pełnych okrucieństwa wszelakiego czasach wojny secesyjnej, dziś “Róża” Wojtka Smarzowskiego i zupełnie przypadkiem “Bańka mydlana” Eytana Foxa.

Łączy te filmy truizm, że zwykli ludzie chcą wieść swe żywoty w szczęściu, radości i nieskrępowaniu.

Jednak w każdym z tych filmów ideologia taka lub inna czyni z nich ofiary depcząc ich i ich uczucia.
Z tego przypadkowego grona najbardziej wyróżnia się “W ciemności” swoją nieciekawą jednowymiarowością. “Różę” zaczyna banalny gwałt niemieckich żołdaków, a kończy wyjazd pastora zastąpionego przez katolickiego polskiego księdza.

Dorociński wzrusza honorem mężczyzny, Kulesza powala swą kobiecością. W tle, ale jakże wyraźnym, holocaust rdzennych mieszkańców w imię polityki, walki o wdzięcznych beneficjentów. Otoczenie nie przebiera w środkach, bohaterowie skazani są tylko na siebie. Dziś tylko złudzeniem może być, ze jest inaczej. Nie wierzysz, że sąsiad poderżnie ci gardło dla własnego interesu? Lepiej w to uwierz?

Homo homini lupus est.

niedziela, 5 lutego 2012

Posprzątane, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Rozgrzewanie humorem

Ubrałem się jak kandydat do pracy w Biedronce, no bo premiera. Ale że zimno to ja zmarzłem, a reszta widzów była w komfortowych sweterkach. Trochę to mnie szokowało, bo co? mam przychodzić w zależności od pogody, czy od wydarzenia?! Publiczność przypominała strojami tubylczy zlot w remizie.

Grzegorzek nie jest moim faworytem w celności odczytywania tekstów. Zawsze leci w egzaltację, właściwą facetom hołdującym długim włosom jako wyrazem własnej odrębności. Potwierdzenie znalazłem w przedstawieniu.

Blisko trzygodzinne przedstawienie mogło trwać o połowę mniej, ale Pan reżyser postanowił trawić czas aktorów, obsługi i widzów.na swoje niewydarzone wizje.
Niestety nie lubię Grzegorzka i nie daje mi on powodów, żeby go polubić. Zapatrzenie w siebie to dla mnie zbyt mało, szczególnie, gdy nie ma na co patrzeć.

Przedstawienie ratuje tekst i aktorki. Nie wiem, co Pan reżyser wniósł do przedstawienia poza własną egzaltacją.

Główną bohaterką jest Matilde (Justyna Wasilewska), pomoc domowa nienawidząca sprzątania, za to marząca o wymyślaniu dowcipów. Lane (Marieta Żukowska), jej pracodawczyni, uwielbia porządek, ale zapracowana nie ma kiedy sama sprzątać. Tego z kolei nie rozumie jej siostra Virginia (Gabriela Muskała), dla której sprzątanie jest esencją życia. A do tego jest Charles (Mariusz Witkowski), mąż Lane, zakochany w starszej od siebie pacjentce Anie (Agnieszka Kowalska).

Autorka (Sarah Ruhl) zapewniła niezłą dawkę humoru wydobywaną zarówno poprzez stworzone absurdalne sytuacje, jak i postaci. Pomysł Grzegorzka z rozmową telefoniczną z użyciem słuchawek na końcach kabla doceniam. Fajny chwyt.

Najbardziej jednak rozśmieszała Muskała. Jej ucieczka z pokoju, krokiem którego Monthy Python by się nie powstydził, czy wielki świat zaklęty w odkurzaczu powalają humorem.

Szkoda, że to Grzegorzek akurat reżyserował. Ma jakąś manierę, by wszystko wielokrotnie powtórzyć i zgrać do znudzenia. Na przykład Matilde jest w depresji, co jest powiedziane, a Grzegorzek zamienia to w wydarzenie, o którym klepie, i klepie, i klepie. Charles wędruje po Alasce, co widz już wie, a Grzegorzek powtarza, jakby z niedowierzaniem, że dotarło.

Mimo wszystko sztuka wspaniale rozgrzewa humorem w te mroźne dni.