Szukaj na tym blogu

wtorek, 27 grudnia 2011

Wielka Gala Operowa, Express Ilustrowany

Ciągoty

Ciekawym, czy Pac-drap była ponownie na gali, jak zapowiadała. Jej nie widziałem (nie znamy się przecież), za to liczba ciotek na widowni była taka, że jakby zgasło światło, to zrobiłby się gęsty dark room. Miło mi było dojrzeć Fioletowego w licznym towarzystwie. Ciekawe, kto jeszcze ze znajomych był, ale nie widziałem.

Zadziwiająca jest ta magnetyczna siła opery przyciągająca osoby orientacji odmiennej. Ja uważam, że po prostu wrażliwy jestem i stąd pewna łatwość przyswajania różnych dziedzin sztuki.

Bezcenne jest, że miałem szczęście być wprowadzanym w tajniki sztuk przez ZPP kiedyś, a przez Jakisia obecnie. Zasadniczo dzięki tym dwóm osobom sztuki plastyczne, kino, teatr, opera stały się dla mnie swojskie i mam do nich naturalną ciekawość, a i odwagę osądu.

Sztuka stała się też sposobem na spędzanie wolnego czasu. Sprawdzam, co można obejrzeć i wybieram się. Zachęcenie znajomych bywa niestety trudne. Próbowałem tu i przez Facebook, ale z marnym rezultatem. Żałuję, że tak jest, bo jest to rodzaj wspólnego przeżywania i jest o czym później pogadać. Jestem już w tym wieku, że bardziej rajcująca jest dla mnie wymiana poglądów, a nie plotki o tym “kto z kim”.

wtorek, 20 grudnia 2011

Wielka Gala Operowa, Teatr Wielki w Lodzi

Wielki Artystyczny Popis


Fot. Teatr Wielki w Łodzi
Na gali siedzieliśmy z Jakisiem na miejscach po prostu wymarzonych jak na tego typu spektakl. Ludzi tłum, choć czemu kilkanaście osób wyszło po pierwszej części pojąć nie mogę. Może dostali obstrukcji i nie chcieli zanieczyścić siedzeń. Innych powodów, by stracić szansę na obejrzenie całości nie znajduję.

Owszem, nie pasowały mi światła. Jakieś kolorystyczne landrynki rzucane bez ładu i składu, a z dramaturgią śpiewanych arii mające tyle wspólnego, co kameleon ze śniegiem. Prowadzący galę byli sztywni i sprawiali wrażenie czytających bez zrozumienia treści, ale ujmowali młodością. Nie chcę się naśmiewać, ale publiczności niewiele brakowało, by wpaść w doskonały nastrój, gdy się przedstawili: Michalina Sosna i Karol Puciaty.

Dobór repertuaru trzeba przyznać niebanalny, a zakończenie arią z “Anny Boleyn” (Joanna Woś), która na scenie Teatru Wielkiego nigdy nie zagościła, niosące nadzieję.

Pierwsza część miała trochę charakter prezentacyjny. Można było poznać nieco dłużące się fragmenty z CV łódzkich solistów oraz ich kondycję wokalną. Niestety “popisy” Krzysztofa Marciniaka, który zastąpił wymienianego na afiszach Krzysztofa Bednarka i nowych nabytków opery sopranów Aleksandry Novina-Chacińskiej i Anny Wiśniewskiej-Schoppa nie wzbudziły entuzjazmu publiczności. Marciniak śpiewał rozkołysanym głosem, Novina-Chacińska histerycznym i ordynarnym, a Wiśniewska-Schoppa za nisko.  Do tego Ruben Silva popisał się tempem żółwia z Galapagos, a nie południowo-amerykańskiej Boliwii.

Szczęście, że wciąż w świetnej kondycji są Bernadetta Grabias, Joanna Woś, Monika Cichocka, Agnieszka Makówka i Dorota Wójcik. Ta ostatnia wciąż kojarzy mi się ze śpiewem peronowym niestety – jak można było sobie tak wizerunek zszargać!  Makówka szokowała fryzurą na pankówę. Zastanawiające, że wyglądała na 10 lat młodszą od Grabias, której głowę zdobił fryz na babcię, choć jako żywo proporcje wiekowe między solistkami są odwrotne. Aktorsko najwyraźniej zaprezentowała się Cichocka. Aż przyjemnie było popatrzeć. A największe owacje jak zwykle zebrała doskonała Woś.

Z panów ujął mnie w pasie i nie tylko Patryk Rymanowski. Ileż aktorskiej swady w partii Leporella z Don Giovanniego! Grzegorz Szostak wyciskał swym śpiewem łzy, a Zenon Kowalski ujmował talentem.

Panowie ubrani bez szału, ale panie wspaniale. Jedność stylu, dopasowanie do osobowości postaci, a jednocześnie uwzględnienie, że to “tylko” koncert. Cichocka (na niebiesko) i Makówka (w dziwnym spodnium) świetnie wykorzystały kostiumy w swoich ariach.  Chapeau bas za kostiumy dla Marii Balcerek. 

Dodam jeszcze, że wprowadzona do formuły koncertu lekka reżyseria występów (lekka, ale na tyle wyraźna, że nie siedzi się jak na castingu śpiewaków) oraz ciekawa, jakby nawiązująca do zbliżających się przeobrażeń teatru scenografia (nity; też dzieło Balcerek) dopełniały całości.

Kto nie był i być nie może niech żałuje.

środa, 14 grudnia 2011

Wyścig z czasem, Justin Timberlake

System

Obejrzałem ten gniot. Z trudem. Justina z łóżka bym nie wygonił, ale talentu aktorskiego nie ma za grosz. Koncept filmu: starzenie zatrzymuje się w wieku 25 lat (dzięki czemu nawet teściowa wygląda jak koleżanka), walutą jest czas na dalsze życie. Gdyby nie banalny scenariusz może i dałoby się z tego zrobić coś ciekawego.

Bohater rozpoczyna walkę z systemem. Jest on niezrozumiały dla widza, a bohaterowie raczej udają, że coś z tego łapią: system kryje się w coraz większych budynkach.

Dziś właśnie posłuchałem chwilę wypowiedzi na forum Parlamentu Europejskiego. Wrażenie mam takie, że instytucje demokratyczne, narodowe i ponadnarodowe też już się gubią w matriksie w jakim żyjemy. Wychodzi, że światem rządzą instytucje finansowe. Nie wiadomo jednak, kto się za nimi kryje i jaki jest ich cel. Z jednej strony mówi się o ich sile, a z drugiej ciągle trzeba je ratować. Nierówności rosną – szokiem była dla mnie informacja, że 1% mieszkańców USA posiada więcej niż pozostałe 99% razem wzięte! Czy w Europie jest podobnie?

Ciekaw jestem na ile instytucje demokratyczne są dziś rzeczywiście demokratyczne, a na ile sterowane przez siły, których nie rozumiemy. Czy może, jak w Matriksie, żyjemy ułudą danego nam sztafażu, wiedząc , że coś jest nie tak, ale w strachu, że zmiana status quo zaprowadzi nas w nieznane? Bunt pojawia się w filmach, bunt sięgnął też już ulic. Walka toczy się z wielogłowym smokiem, którego nikt nie widział, a do tego z oczami zasłoniętymi szczelną opaską. Quo vadis cywilizacjo?

niedziela, 11 grudnia 2011

Tydzień monodramu w Lodzi

Czyżby przypadek?

W sobotę w Teatrze Małym znajdującym się na terenie Manufaktury zakończył się II Łódzki Festiwal Monodramu “Mono w Manu”. W niedzielę był kontynuowany w Teatrze Jaracza. Kontynuowany?


Spektakl “Podróż do Buenos Aires” z podtytułem “work in regress” stał się świetnym podsumowaniem werdyktu dla festiwalu w Teatrze Małym.  Ten powrót Gabrieli Muskały po 10 latach od premiery, ale i poziom tekstu, reżyserii, świateł i mistrzowskiego wykonania skromna publiczność Małej Sceny nagrodziła owacją na stojąco. Muskała wraz z siostrą napisały tekst sztuki czarującej swą autentycznością. Ten monodram, to i śmiech, i łzy. To spojrzenie w naszą przyszłość i przeszłość. Bohaterką może być babcia wielu z nas (w zależności od pokolenia wydarzenia mogą się zmieniać). Sztuka jest wiwisekcją postrzegania rzeczywistości w mózgu “in regress”. Jest to równie zabawne, co przerażające. Coś, co czeka wielu z nas. 10 lat temu, jako dwudziestosześciolatka bodajże, Muskała stanęła przed nie lada wyzwaniem. I dała radę. Z wiekiem, także jej wiekiem, publiczność jeszcze bardziej musi się mierzyć ze starością. Taki spektakl, to przeżycie.

Na tym tle festiwal “Mono w Manu” zakończył się wynikiem zaskakującym. Jury składało się ze studentów teatrologii.

Spośród sześciu spektakli laur jury dostał Dariusz Sosiński za “Tancerza mecenasa Kraykowskiego” – opowieść o masochistycznym prześladowcy-naśladowcy. Aktor wystąpił, napisał scenariusz, spektakl wyreżyserował i opracował scenograficznie i muzycznie. Obawiam się, że nagroda jest za wszechstronność, a nie za osiągnięcie. Aktor etc. zaprezentował się sztampowo.

Nagrodę publiczności dostała Elżbieta Czerwińska za podwójną rolę w “Smażonych zielonych pomidorach”. To przedstawienie górowało nad zwycięzcą jury i mimo jego nierówności i niedostatków trudno publiczności nie odmówić racji.

Pozafestiwalowy monodram w Teatrze Jaracza dla równie nielicznej publiczności przebija każdy z festiwalowych spektakli. Teatr może się nazywać Mały, szkoda, jeśli jest mały.

Nie chcę zniechęcać do odwiedzania Teatru Małego. Dam mu szansę. Jego kierownictwo musi jednak wziąć się do roboty, żeby małość nie stałą się synonimem dla tego teatru.

Dziękuję niewymienionym tu za pomoc w pisaniu tej notki.

piątek, 9 grudnia 2011

Teatr Maly, Mono w Manu

Mała notka

NawiedziłemTeatr Mały w Manufakturze, by obejrzeć jeden ze spektakli w ramach II Łódzkiego Festiwalu Monodramu “Mono w Manu”. Scena jest równie mała jak pierwsza linijka tego tekstu, miejsc jest raptem 135, bilety po 15zł. Widzów mniej niż w całym tekście słów. Czy to ma sens, że zapytam jak w reklamie Credit Agricole?  Wielką sztukę zdecydowanie w tej maleńkości trudno zmieścić, ale jest to jakiś pomysł na teatr. Problemem jest tylko kto i dla kogo? Może na zamówienie? Kto był, KIEDYKOLWIEK, proszę się odhaczyć.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Don Giovanni raz jeszcze

Leporello pisze...



Za Mikołaja Reja najwięcej w Polsce było lekarzy, współcześnie, jak widzę, znawców opery. To chwalebne, że cooleżanki się tak operowo rozochociły, więc nie będę zniechęcał nakłaniając do bacznego wsłuchiwania się nie tylko w dźwięki, ale i historię filozofii.

O Don Juanie dość obficie wypowiedział się niejaki Kirkegaard, zatem powtarzał się nie będę. Chętni trafią i poczytają. O Don Giovannim też sporo już napisano. Ale… przejdźmy do spektaklu Mariusza Trelińskiego i muzyki.

Inkryminowane przedstawienie ma już 9 lat i nieco się zestarzało (zwłaszcza kostiumy wspomnianego Arkadiusa, które dziś rażą pretensjonalnością i wydumaniem). Nie zestarzała się natomiast muzyka Mozarta, co wbrew logice jakiejkolwiek, usiłował przekazać dyrygent. Zaproponowane przez kapelmistrza tempa były zdecydowanie za wolne, o dynamice starszy pan jakoś zapomniał. Skutkiem tego muzycznie Don Giovanni pozbawiony został siły i blasku.

Jeśli zaś skupić się na stronie wokalnej to: oczywiście Kwiecień był znakomity. Oglądałem premierę i od tamtej pory artysta przebył imponującą drogę: głos wciąż wspaniały, nośny, technika prawie niewidoczna, stylowość nienaganna.
Pretensje do Woś proszę sobie włożyć w buty: będziecie wyżsi. Donnę Annę zaśpiewała nienagannie: było to wykonanie stylowe, doskonałe intonacyjnie. A, że nie popisywała się długością frazy i belcantowym prowadzeniem głosu, za który ją tak publiczność uwielbia? Chwała jej za to właśnie. Za to, że umiała odrzucić efektowny, romantyczny styl wykonawczy na rzecz klasycznego, Mozartowskiego. To bardzo szlachetna kreacja, przemyślana, zachowująca jednorodność wokalną i aktorską.

Annę Bernacką (Donna Elwira) cenię bardzo wysoko, bo to znakomita śpiewaczka i wielki głos. Ale podczas piątkowego spektaklu dała się ponieść manierze heroiny, przez co jej śpiew utracił absolutnie niezbędną u Mozarta stylowość. Bernacka chwilami wykorzystywała styl śpiewu Verdiowskiego, co mogło imponować siłą wydobytego dźwięku, ale nie urodą owego dźwięku, jaki narzuca – znów się powtórzę – styl Mozartowski. Być może skutkiem tego przytrafiły się artystce niedoskonałości intonacyjne.

Co do reszty – zgadzam się z przedmówcą.


PS. Za wszystkie literówki serdecznie żałuję, obiecuję poprawę… Nie, tego obiecać nie mogę, w końcu blog Teresy to nie Opera Narodowa, gdzie nie ma miejsca na błędy. :)

niedziela, 4 grudnia 2011

TVN24, Adam Hanuszkiewicz

Cenzura wieśniaków


4 grudnia 2011 roku stacja informacyjna TVN24 pośród sieczki informacyjnej z jakiej wyłuskuje najbardziej nośne dla swoich widzów treści wyszukała wiadomość o śmierci Adama Hanuszkiewicza.

Redaktor wydania został zwolniony w trybie natychmiastowym. Jego zastępca natychmiast przywrócił właściwy stacji poziom i informację o śmierci jakiegoś tam H. zastąpiono newsem o odnalezieniu na Tahiti szczątków goryla obwinianego o gwałt na czarnoskórej Niemce w latach czterdziestych XIX wieku, czego dowodzą badania DNA mumii noworodka ukrywanego w skrytce szwajcarskiego banku jednego ze znanych polityków PiS.

Słuchaczka Szkła Kontaktowego Grażyna z Pcimia  zaczęła swą wypowiedź od straty jaką poniosła polska kultura, co prowadzący zgrabnie spuentowali jako oszczędności  niezbędne w dobie kryzysu.

Uczestnicy Loży Prasowej zostali przed programem uprzedzeni, że nie należy używać nazwisk na H, bo nie zostaną już nigdy więcej zaproszeni, a w przypadku wyłamania się honorarium zostanie obniżone o 90%.

Redaktorka “Sukcesu pisanego szminką” chciała puścić program “Chanuka a teatr”, ale żeby nie było skojarzeń puściła program o  opryszczce waginalnej i jej skutkach dla sytuacji kobiet biznesu.

Don Giovanni, Mozart, Kwiecień, Woś

Lowelas z XL

Pamiętam jak lata temu, zgłębiałem na pianinie u stryja tajniki Eine Kleine Nachtmusik. Okazałem się absolutnym beztalenciem. Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-1791) miał i talent i absolutną swobodę tworzenia. Swoje 35 lat życia wykorzystał po prostu koncertowo. “Don Giovanni” to jedna z najsłynniejszych oper Mozarta, a że w Warszawie śpiewa i Mariusz Kwiecień i Joanna Woś, to Jakiś nie pozostawił mi wyboru.
Pierwsza część mnie wynudziła. Don Giovanni (Mariusz Kwiecień, baryton) w sklerotycznym tempie nadawanym przez dyrygującego Fridricha Haidera podrywał kolejne panny i mężatki, a jak sugeruje reżyser Mariusz Treliński, młodzieńcami też nie gardził.

Głos Kwiecień ma, co szczególnie było słyszalne na tle Krzysztofa Szumańskiego w roli Leporella, sługi Don Giovanniego. Tego ostatniego słabo było słychać nawet gdy stał przy orkiestronie.

Druga część była bardziej pobudzająca. Na plus był Kwiecień, Joanna Woś (w roli Donny Anny) i Anna Bernacka (Donna Elvira). Na minus nieciekawy Dariusz Machej (Masetto), Micaëla Oeste (Zerlina, młoda żona Masetta), o której Jakiś powiedział, że siłę głosu zostawiła w garderobie, mało porywający Don Ottavio (Pavlo Tolstoy) i Komandor (Remigiusz Łukomski).

Co ciekawe kostiumy zaprojektował fetowany niegdyś Arkadius, o którym już dawno nie słychać.

Świetlne dekoracje Borisa Kudlički robią wrażenie, ale już reżyseria światła Felice Ross woła o pomstę do nieba, śpiewacy ciągle byli niedoświetleni, słychać było głos, ale postać ledwo widać.

Jakiś był ogólnie zachwycony i dziwił się, że też się nie zachwycam. Bo nie zachwyciłem się. Muzyka Mozarta jakoś do mnie nie przemówiła. Drażniły mnie dźwięki klawesynu, choć lubię ten instrument. Libretto jest podobno świetne. Jakiś z wyrzutem sugerował, że nie rozumiem treści. Aż mnie wkurwił. Co tu takiego do zrozumienia? Libretto oparte jest na “Don Juanie” Moliera. Opowieści o cynicznym podrywaczu, który w końcu ponosi zasłużoną karę. Banalne moralizatorstwo. I niczego głębszego w tej inscenizacji nie ma. A sceny są chwilami ordynarne.

Mnie do głowy przyszła inna inscenizacja. Oparta o gejowskie portale randkowe. Don Giovanni byłby niewybrednym lowelasem o gładkiej powierzchowności, zarośniętym torsie i z przyrodzeniem w rozmiarze XL. Jego ofiary widzą w nim spełnienie swoich marzeń i nadzieję na związek. Zostają bezwzględnie wykorzystane. Don Giovanni igra nawet ze śmiercią (AIDS?), i to wreszcie przynosi mu zgubę. Zapewne byłoby to równie banalne i szybko by się zestarzało, cóż.

niedziela, 20 listopada 2011

Slużące, Tate Taylor, Viola Davis

Czarno na białym

Film o segregacji rasowej w USA lat sześćdziesiątych. Jakżeż to niedawno ten wzór demokracji roszczący dziś sobie prawo do pouczania innych tkwił w okowach ciemnoty. Kobiety są na pierwszym planie; kobiety służące i kobiety pracodawczynie. Niby po przeciwnych stronach barykady, ale jednocześnie służące są wprowadzone w najintymniejsze sprawy swoich pracodawczyń. Służącą można pomiatać, jednak liczba haków, jakie służba może zebrać potrafi być druzgocąca. No i trzeba uważać, czym może nakarmić.

Film bardzo przyjemny, świetnie zagrany. Wart obejrzenia, jeśli pojawi się w telewizji.

środa, 16 listopada 2011

Rewizor, Gogol, Teatr Jaracza, Marek Fiedor

Mateczka z cycem

Premiera “Rewizora” Mikołaja Gogola według scenariusza i w reżyserii Marka Fiedora odbyła się w minioną sobotę. Nie byłem wtedy, ale Teatr Jaracza nawiedziłem z Jakisiem w środę. Widzowie o średniej 25 lat, a gdyby nie my, to pewno 24. Trochę się dziwiliśmy, że zamiast siedzieć na normalnej widowni krzesła rozstawione są na podestach i scenę ogląda się, jak ze stadionowych trybun. Wyjaśniło się w trakcie. Liczba planów na scenie sięgnęła nawet trzech i najbardziej oddalony nie byłby widocznej ze zwykłej widowni. W sumie opłaca się usiąść dalej, w sensie wyżej.

Scenografia nawiązuje do siermiężnych lat PRLu i czasów nam współczesnych. Starocie wędrują w kąt, zastąpione przez nowe sprzęty, ale ludzkie przywary, głupoty i odwieczne reguły gry pozostają. Scenografia nie powala, ale doceniam jej głębię, dosłownie i w przenośni. Po spojrzeniu na plakat spodziewałem się kostiumowego odjazdu, ale… zawiodłem się.

Fiedor pociął tekst i wykorzystał fragmenty innych utworów Gogola: Ożenku, Martwych dusz i Newskiego prospektu (coś tam wyczuwałem, ale doczytałem w programie) . Wyszedł chwilami niespójny misz-masz. Początek nudzi, potem sztuka się rozkręca, jest nierówna, ale są dobre sceny.

Mocna stroną Jaracza są aktorzy… jak zawsze. Milena Lisiecka w roli Anny powala i pokazuje do czego może przytulić młodego kochasia (patrz tytuł). Mariusz Jakus w roli Antoniego – horodniczego jak wyżej, ale bez cyca. Zabawny jest Marcin Łuczak w roli urzędnika z Petersburga, uwodzicielski (jak zwykle) Hubert Jarczak w epizodycznej roli służącego owego urzędnika. Wrażenie robi też Przemysław Kozłowski w roli zarządcy placówki leczniczej. Najsłabszym ogniwem jest Iwona Dróżdż-Lipińska w roli córki Anny i horodniczego. Aktor powinien mówić do widza, a nie do siebie… tak jakoś chodzi o to, żeby aktora było słychać i można było zrozumieć, co mówi.

Publiczność zgotowała owację na stojąco. Było to przesadą, ale OK, niech zachwyca, nawet jeśli nie do końca zachwyca.

Czy warto? Hm, dla talentu aktorów… warto!

wtorek, 15 listopada 2011

Listy do M., Stuhr, Karolak, Malaszyński, Adamczyk, Wagner, Bujakiewicz

Ckliwie, ale z mocnym akcentem na “G”

W kinie tłum. Odkąd Multikino obniżyło ceny na bilety trudno się tam dopchać. Bilety trzeba rezerwować przynajmniej dzień wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Dlaczego Jakiś mnie zaciągnął na ten film? Nie wiem. Może potrzebował trochę romantyzmu.

Kto nie chce poznać fabuły, niech dalej nie czyta.

W filmie cała gama postaci. Radiowiec samotnie wychowujący syna i nie znajdujący nikogo, kto zastąpi zmarłą żonę. Casanova używający życia i niezainteresowany założeniem rodziny. Szefowa suchym życiem zagłuszająca ból po stracie dziecka. Hostessa, która straciła nadzieję na poznanie faceta życia, policyjny negocjator na skraju załamania, z rodziną w stanie rozpadu i wreszcie szef agencji naciskany przez rodziców, by wreszcie przedstawił im swoją dziewczynę. Do tego troje dzieci, jeden noworodek i postaci epizodyczne.

Film jest przede wszystkim ckliwy. Mocno bazuje na wigilijnym sentymencie plus wzruszające dzieci. Jest trochę humorystycznych gagów (radiowiec rzuca śnieżkę i jakby strzałą Amora trafia w nieprzewidującą niczego hostessę) i tekstów (“kurwa mać” w wersji dla dzieci brzmi “urwał nać”).

Tytuł z czapy, bo tytułowe listy jakoś się nie pojawiły.

Jakiś otarł łzy, ja też, trochę się pośmialiśmy. Za rok pewno będzie można zobaczyć ten film na TVN.

Radiowiec skuma się z hostessą, Casanova odwiedzi dziewczynę której spłodził dzieciaka, szefowa wzruszy się sierotą, a negocjator spędzi święta w okolicznościach niezwykłych, ale spajających rodzinę. Wątek jednego dziecka pozostanie bez zakończenia, ale kto powiedział, że dzieci z rodzin patologicznych są nieszczęśliwe.

Ale jeszcze szef agencji! Otóż szef agencji wreszcie przedstawi rodzicom i rodzinie swojego chłopaka. Politycznie poprawne, ale bomba. Wyszło bardzo naturalnie, bez żadnego przegięcia, rzec można: wzorcowo. Do tego ten szept matki do syna “Ale przystojniak”. O dziwo Jakiś nie wyczuł, co się wydarzy, ja trafiłem. Publiczność scenę przyjęła życzliwie.

I tak to nachalna gejowska propaganda coraz bardziej wciska się w mainstream. Ku chwale ojczyzny!

niedziela, 13 listopada 2011

Maria Stuarda, Donizetti, Grabias, Woś, Teatr Wielki

Trzecie płuco w pudełku od zapałek i faux pas


fot. archiwum Teatru Wielkiego

Jakoś nie było kiedy napisać o premierze “Marii Stuardy” 15 października 2011. I źle, bo wygląda jakbym to przedstawienie negował. Owszem, inscenizacji nie uważam za olśniewającą. Szczerze, to najlepiej na spektaklu usiąść, zamknąć oczy, a następnie słuchać muzyki i śpiewu.

To najpierw, co mi się nie podobało.

Scenografia!!! Koszmar. Inscenizacja jest wspólną produkcją Teatru Wielkiego w Łodzi, Teatru Wielkiego w Poznaniu i Opery Śląskiej w Bytomiu. I tu tkwi pies pogrzebany. Opera Śląska ma małą scenę, by nie powiedzieć scenkę. I scenografia (Bruno Schwengl) jest do wielkości tej sceny dopasowana. Efekt na łódzkiej scenie nie jest korzystny. Chór i soliści wyglądają na wciśniętych w tytułowe pudełko od zapałek. Do tego jeszcze schodki tu i tam; aż dziw, że nikt sie nie wywrócił. Czemu scenografia nie jest bardziej rozwinięta i dopasowana do wielkości sceny zupełnie nie rozumiem. Względy finansowe na pewno miały tu znaczenie, ale miej proporcjum mocium panie.

Kostiumy (Bruno Schwengl, jak wyżej) też nie rzuciły mnie na kolana, no może poza kostiumem Elżbiety (Bernadetta Grabias). Dopasowanie świetne (nieco tandetna okrutnica z upodobaniem do kosztowności), wystarczy spojrzeć na zdjęcie u góry zestawiające z Marią (Joanna Woś). Nie podobały mi się też zestawienia kolorystyczne scenografii i kostiumów. Czerwone na czerwonym, czarne na czarnym. Jakby o jakąś mimikrę chodziło.

Szokujące, że rolę Leicestera musiał zaśpiewać tenor z odległej Korei (zapewne południowej) Sang-Jun Lee. Cóż, z polskimi tenorami jest problem. Są, ale najwyżej na poziomie kamieni półszlachetnych, bo o diament (nieoszlifowany brylant) to raczej u nas trudno. Pan Lee, jako Leicester, nie byłby dla mnie podnietą do rywalizacji i mordowania konkurentki, no ludzie! z tym wzrostem!

Reżyseria nie jest najmocniejsza stroną spektaklu. Jest taka… niedostrzegalna, wycofana i nieistotna. W sumie może reżyser (Dieter Kaegi z Niemiec) uznał, ze nie jest w ogóle potrzebna.

A co robi wrażenie?

Spektakl broni się muzyką Donizettiego (dyryguje Ruben Silva) oraz bajecznymi głosami i rolami Bernadetty Grabias i Joanny Woś. Przy czym Bernadetta Grabias poza świetnym śpiewem wspaniale gra, a Joanna Woś daje wokalny popis w trzecim akcie. Posłuchałem paru nagrań z tego aktu nim poszedłem na spektakl. W modlitwie Marii śpiewanej wspólnie z chórem soprany wykonują frazę przez kilkanaście taktów dzieląc ją na pół. Woś robi to na jednym oddechu. Fraza jest piano, ale kończy sie forte. Woś albo ma trzecie płuco, albo, wulgarnie to ujmę, zasysa powietrze innym otworem.

Na bankiecie doszło do faux pas. Widzowie weszli do teatralnej kawiarni bez ładu i składu i, jak to na źle zorganizowanych bankietach bywa, zaczęli wyjadać wszystko, co było na stołach. Także wypijać, choć wina były dziwne i z winem niewiele miały wspólnego (coś na bazie aronii). Bernadetta Grabias już była. Weszła cicho i niepostrzeżenie. Gdy weszła Joanna Woś jakiś pan wstąpił na krzesło i zwrócił uwagę wszystkich na pojawienie sie artystki. No to wszyscy się rozklaskali. Joanna Woś wystąpiła z krótką przemową. Niestety nie zauważyła obecności swojej koleżanki, ani jej roli w operze. Jakaś małość wyszła. Szkoda.

piątek, 28 października 2011

Teatr Muzyczny, Wonderful Town, Leonard Bernstein, Zbigniew Macias

Gdyby kózka nie śpiewała

Premiera musicalu “Wonderful Town” w Teatrze Muzycznym 1 października 2011 roku była podwójna. Widzowie mogli obejrzeć nowy tytuł w nowych, ledwo co oddanych do użytku, wnętrzach teatru.

Jest OK. Wszystko świeże i pachnące. Gdyby nie to, że zostawiono trącące myszką płaskorzeźby, to nawet napisałbym, że jest nowocześnie. Choć sprzęt nagłaśniający robi wrażenie. W foyer jest nowy żyrandol i nawet mi sie podoba. Fajnie, że nad wejściem – powiększonym – zrobiono taras i palacze mają gdzie skoczyć na dymka. Niestety taras nie ma zadaszenia, choćby częściowego.

Widownia zmniejszyła się. Jest podzielona na kilka stref. Doradzam przyduszenie węża w kieszeni i jeśli już ktoś się wybiera do Teatru Muzycznego w Łodzi, to lepiej wybrać miejsca w I i II strefie. I na pewno nie na balkonie. Nie wiem, czy to kwestia niewłączenia wentylacji, czy jej niskiej efektywności, bo na balkonie i w tylnych rzędach na parterze było gorąco i duszno.

Nim rozpoczął się spektakl trzeba było przesiedzieć część oficjalną. Na sali byli sami święci i przyznawali nagrody, wyróżnienia, dyplomy. Ciągnęło się to strasznie. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie pani z ministerstwa. Jedna jedyna nie czytała swojego krótkiego przemówienia z kartki, mówiła płynnie, a do tego łodzianka. Najśmieszniejsze były oczywiście panie z ZASPu. Jak zawsze w strojach wyglądających jak kostiumy z jakiegoś kabaretowego przedstawienia.

Musical “Wonderful Town” opowiada banalną historyjkę o dwóch dziewczątkach, które z prowincji przeniosły się w poszukiwaniu spełnienia zawodowego do Nowego Jorku i zamieszkały w dzielnicy pełnej dziwaków. Oczywiście ich wszystkie perypetie dobrze sie kończą.

Scenografia Ilony Binarsch dziwna. Wszystko dzieje się w pierwszym planie, scena w ogóle nie ma głębi. Dopiero w ostatniej scenie to się zmienia. Kostiumy pani jak wyżej banalne, a słyszałem też głosy, że do gruntu złe.

Większe wrażenie niż scenografia i kostiumy robi choreografia i ruch sceniczny Artura Żymełki. Dokładnie to, z czego naśmiewały się Dawn French i Jennifer Saunders w klipie o Mamma Mia: piorę, piorę, wieszam, wieszam, pajacyk… i od nowa. Żenada.

Zginęła mi obsadówka niestety, więc nie wiem, która z pań grała Eileen. To ważne, bo dzięki tej pani poznałem nowe pojęcie śpiewacze “mieć kozę w głosie”. Pani dawała wspaniałe popisy koziego śpiewu i czyniła to najwyraźniej w pełni świadoma swojego talentu. Pozostali śpiewacy śpiewali ze swoją nieznośną operetkową manierycznością.

Reżyseria? To ktoś to reżyserował?!

Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów klapę przedstawienia widownia amfiteatru (bo balkonu już nie)nagrodziła oklaskami na stojąco, choć podnosili się z ociąganiem. Ja i Jakiś czuliśmy się jak w kościele, z tym, że gdy my siedzimy wszyscy tam klęczą.

wtorek, 25 października 2011

Święta Joanna szlachtuzów, Bertolt Brecht, Jarosław Tumidajski

Reżyserze! Szanuj widza!

Dawno już była premiera tego przedstawienia, bo 1 października, ale jakoś nie było kiedy napisać, bo zresztą za bardzo nie ma o czym.

Posłużę się recenzją Renaty Sas, a właściwie jej częścią, całość jest na e-teatrze.

Gdyby to był film, byłby to horror klasy C. Zsyp gadżetów i perwersji odsłonięty w inscenizacji "Świętej Joanny szlachtuzów" Bertolta Brechta, którą na Małej Scenie Teatru Nowego zrealizował Jarosław Tumidajski, można by przypisać pracy koncepcyjnej całego przedszkola po obejrzeniu japońskich kreskówek. (…)

Może reżyser dobrze się bawił? Podczas piątkowej premiery publiczność raz dała znać, że jest śmiesznie, kiedy ze sceny pada pytanie: czy to ma sens. Żal Brechta topionego w sedesie.

Czego tam nie było! Seks z kościotrupem, korona cierniowa w sedesie, sranie na scenie z podglądem tegoż z wnętrza sedesu, no i wszechobecna mielonka.

Wobec nagromadzenia środków i rekwizytów treść uciekła… daleko. Reżyser chyba świadomie trzymał widzów przez godzinę czterdzieści bez przerwy świadom, że większość po przerwie nie wróci.

Koszmar i strata czasu. A Tumidajski niech przemyśli, czy nie lepiej zająć się czymś łatwiejszym.

Szyderstwo z Teatru Telewizji

Bank Millenium – schlebiamy niskim gustom

“Powrót do tradycji”, “powrót do korzeni” – tak komentowany jest wczorajszy spektakl teatru telewizji. Piszą to ci, którzy raczej nie mieli szansy oglądać dawnych spektakli tego teatru. Ten spektakl można nazwać najwyżej relacją na żywo z przedstawienia, a nie teatrem telewizji. Dlaczego? Bo w teatrze telewizji aktorzy nie grali w stronę publiczności, scena miała cztery ściany, a kamery nie operowały od strony publiczności, tylko były wszędzie. To czyniło teatr telewizji zjawiskiem niezwykłym i telewizyjnym właśnie.

Sztuka jest kiepska, ale reżyser i aktorzy (poza Maciejem Stuhrem) przerysowali postaci do poziomu teatru kukiełek. To była szopka, amatorski teatrzyk podwórkowy, a nie teatr. Krystyna Janda zapatrzona w siebie, gra dla siebie, nie wchodzi w interakcje. Niszczy swoją postać tak skutecznie, że staje się to autoparodią. Często nie można zrozumieć, co bełkocze. Brak dykcji wychodził u wszystkich czyniąc z Cole’a Portera – kolportera. Wszyscy też popadli w aktorską egzaltację.

Reżyser Andrzej Domalik całkowicie się poddał Jandzie i konsekwentnie nie reżyserował. Zwróciliście uwagę na epizod z pieskiem? Konia z rzędem temu, kto wie, co to wniosło do treści sztuki poza jej wydłużeniem.

Poddała się też Krystyna Tkacz w roli Dorothy. Robiła z siebie idiotkę na równi ze swoją imienniczką. Smutne, ale czego się nie robi dla pieniędzy. Podobnie Wiktor Zborowski (Saint Clair), który grał jakby chciał, a nie mógł. Za jedyną sensowną postać uważam Cosmę McMoona, granego przez Macieja Stuhra.

Zespół jest na takim poziomie profesjonalizmu, że kierownik literacki nie wyłapał “ilości miejsc”.

Publiczność? Cóż, publiczność tego spektaklu spełniała dokładnie te same warunki, co publiczność Florence Foster Jenkins – warszawskie towarzystwo wzajemnej adoracji.

Mam wśród znajomych wielu jandofanów. Mogę ich tylko zachęcać, by na swą idolkę spróbowali spojrzeć z dystansem.

poniedziałek, 24 października 2011

Boska, Florence Foster Jenkins, Krystyna Janda, Teatr Telewizji

Szmira do potęgi

Już dziś o 20:30 telewizja powraca do dawnej tradycji bezpośredniej transmisji spektakli teatralnych.

Sztuka opowiada o Florence Foster Jenkins, znanej jako najgorsza śpiewaczka operowa świata. Talentu nie miała, ale miała pieniądze. Odziedziczoną fortunę wydawała na wynajmowanie sal koncertowych, gdzie dawała swoje popisy wokalne, nierzadko przy pełnej, choć zszokowanej widowni.

Sztuka jest szmirą o szmirowatej “artystce”, szmirowata jest reżyseria Andrzeja Domalika i gra aktorska Krystyny Jandy. Co z tej szmirowatości wyjdzie aż strach pomyśleć, ale z ciekawości wielkiej zobaczę.

Możecie posłuchać Pani Jenkins z jednego z nagrań.

piątek, 21 października 2011

Lasota, Strumillo i Le Corbusier

Tartinki w andel’sie

Namówiłem Jakisia, żebyśmy ruszyli na miasto śladem designu. Obejrzenie pierwszych dwóch wystaw, czyli Agnieszki Lasoty “A ten pokój będzie pusty” i Macieja Strumiłło “Qi i roztańczona tkanina” zajęło nam 15 minut wliczając przemieszczenie się samochodem z Tymienieckiego 3 na Zachodnią 54/56 do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych.

Ja rozumiem rozrzucenie wystaw po mieście – w czasie biennale w Wenecji jest to świetny powód do połażenia po mieście i zajrzenia w mniej turystyczne zakątki – ale bez przesady! Na Tymienieckiego pusto jak w tytule wystawy. Pięć ekranów z bliżej niesprecyzowanymi i całkiem nieangażującymi filmikami. W AOIA projekty szarych tkanin zadrukowanych obrysami tańczących postaci – trochę mroczno-groteskowe, bo wygląda jak obrys roztańczonego trupa. Okazuje się, ze można ten wzór wykorzystać do obciągnięcia poduszki, kołdry i fotela, tudzież wykonać stolik – w życiu bym na to nie wpadł.

To zupełnie niepoważne, żeby zapraszać do miejsc, gdzie prezentuje sie dosłownie kilka przedmiotów! Szkoda czasu i zachodu.

Zakończyliśmy w andel’s Hotel, gdzie pokazano kilka foteli, szezlong i stoliczki marki Le Corbusier. Jakiś niestety bardziej docenił wnętrze hotelu, a nie wystawione przedmioty. Za to jaki andel’s ma catering!!! Całkiem dobre wino, świetne i rozmaite tartinki, niezwykle uprzejmi kelnerzy, a do tego wszystkiego więcej niż obecni byliby w stanie przepić i przejeść. Trzeba przyznać zrobili wrażenie.

Mam karnet, ale jakoś dotąd nie był mi potrzebny, żeby wejść na którąkolwiek z wystaw.

Lódź Design Festival 2011, Change

Pierwsze wrażenie? Za mało!

Wczoraj o 18:30 rozpoczęła się piąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Designu „Łódź Design Festival 2011”. Na parterze urządzanego właśnie biurowca przy Targowej 35 zrobiło się bardzo tłoczno. Organizatorzy i mecenasi dłuższy czas robili sobie nawzajem loda przy zerowym zainteresowaniu zgromadzonych – nie było nic słychać. 

W końcu tłum ruszył zwiedzać piętra. Robi wrażenie, że jeszcze dwa dni temu sale były puste, nie było niczego i organizatorzy dokonali cudu pracując pewno do ostatniej chwili.

Niestety wystawione przedmioty dupy nie urywają. Pionowe ogrody są może nowością w Polsce, ale ja je w tym roku widziałem w Paryżu, gdzie istnieją w przestrzeni publicznej już od paru lat. Wazon z porcelitu idealnie przypominający pogniecioną torebkę papierową jest przykładem konceptu znanego od lat.

Sporo jest nawiązań do stylistyki lat sześćdziesiątych, co w sumie podoba mi się, bo mam sentyment. Największe wrażenie zrobiła na mnie sofa z obiciem udającym surowe drewno. Widać było, że materac jest gruby i na pewno miękki, jednak wzór drewna działał tak silnie na wyobraźnię, że wrażenia twardości siedziska nie można się było oprzeć.

Ta wystawa pozostawia niedosyt zarówno jeśli chodzi o przedmioty, jak i ich liczbę. Zobaczymy, co będzie dalej.

Karnety: 80zł bez rejestracji, 40zł po rejestracji. Bilety jednorazowe: 30/20zł bez rejestracji, 15/10zł po rejestracji.

Festiwal potrwa do 30 października.

wtorek, 18 października 2011

Baby są jakieś inne, Marek Koterski

Kobiety dowalają facetom

Ubawiłem się, jak usłyszałem tego fajansiarza Leszka Millera z poważną miną zaznaczającego, ze lewica już dawno protestowała przeciwko obecności dwóch skrzyżowanych belek w sali posiedzeń Sejmu. Ach joj, jaka ta lewica waleczna, a ludzie tak nie doceniają tych podstarzałych brzuchaczy.

A my z Jakisiem w Multikinie na Twarzowym Ftorku. Śmiesznie, bo studenciaki za ulgowy bilet płacili 14 zeta, a my emeryci za 13 zeta.

Film tani aż do bólu. Cała rzecz dzieje się w samochodzie jadącym na lawecie, co niestety widać. Dialog dwóch dojrzałych, acz prostych facetów o kobietach śmieszny i celny, ale jednak trochę monotonny. Perfekcyjny jest Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz trochę mniej. Panowie omawiają damskie torebki, kobiety-kierowców, kobiety w toalecie (mało estetyzujące), kobiety żądające równouprawnienia, kobiety odsuwające męża i zakochane w dziecku i siebie w tym płciowym sosie, w którego przepisie są coraz bardziej marginalizowani.

Co robić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po orgazmie?
Wytrzeć chuja w firankę!

Nie spróbuję, ale tyle z filmu zapamiętam. Do obejrzenia w kinie lub przy okazji.

sobota, 8 października 2011

Stefan Krygier w Atlasie Sztuki

Malarstwo 3D



Wyciągnęliśmy się dziś nawzajem z domu na wystawę w Atlasie Sztuki. Stefan Krygier nie jest Jakisiowi obcy, ale szerszego spektrum jego prac nie znał. Mieliśmy niesamowitą frajdę z oglądania przeglądu prac Krygiera: od lat młodzieńczych inspirowanych Egiptem, Strzemińskim i Picassem, przez wiek średni z odniesieniami do Stażewskiego, aż po prace namalowane pod koniec życia, kiedy inspirację znajdował między innymi u Dalego, ale też szedł już własną drogą.

Obrazy mają niesamowitą głębię. Malarz potrafi w dwóch wymiarach stworzyć niesamowite wrażenia przestrzeni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Berlinie widziałem wystawę hologramów, co było wówczas synonimem nowoczesności. Obrazy Krygiera to takie hologramy dające pełne złudzenie obrazu 3D na płótnie.

Artysta zachwyca też dopieszczeniem szczegółu i pracowitością. Zwróćcie uwagę na obraz “Przekształcenie II” z 1972 roku – namalowanie tego niepozornego, szarego obrazu to po prostu mrówcza robota. Na pewno powali was obraz “Uczta u Lukrecji Borgii”, gdzie widać obraz z punktu widzenia widza i z wnętrza obrazu. Do tego co za poczucie humoru!

Wystawa potrwa już tylko do 16 października.

wtorek, 20 września 2011

Pedro Almodovar, Skóra, w której żyję

Jeszcze nie byliście? Koniecznie… nie idźcie!

Nuda, banał i uczucie dobrze, choć niekoniecznie efektywnie wysiedzianej dupy.

Nie będę się pastwił nad tą nieudaną produkcją, może Pedro się wypalił, a wszyscy nadal mu wmawiają, że jest boski i on sam w to uwierzył.

piątek, 1 lipca 2011

Król Roger, Szymanowski, David Pountney

Homo-prezydencja?


Bregenzer Festspiele, fot. Karl Forster
Dziś inaugurację prezydencji Polski w Unii Europejskiej uświetniono wystawieniem “Króla Rogera” (przez dziennikarzy TVN24 namolnie czytanego jako “Król Rodżer”) Karola Szymanowskiego w inscenizacji Davida Pountneya. Ten wybór nie dziwi, bo trudno eksploatować mało znanego w świecie Moniuszkę, gdy można wykorzystać tak znanego kompozytora, jak Szymanowski właśnie. Trzeba jednak przyznać, ze wybór jest ryzykowny. Opera ma silny podtekst homoerotyczny, a seksualność ma w niej duże znaczenie.

W 2009 roku Warlikowski zrealizował inscenizację tej opery w Paryżu. Tak mocno i, zdaniem publiczności nieprawdziwie, oparł tę operę o homoerotyzm (i to w wersji hard: Pasterz z torebką i pomalowanymi na czerwono paznokciami u dłoni i stóp), że został wybuczany (artyści i muzycy zaś noszeni byli na rękach).

Inscenizacja Pountneya była już prezentowana w Bregencji w 2009 roku. I u niego Pasterz pojawia się jako symbol seksualnej rewolucji, której przeciwstawia się kościół katolicki. Tytułowy Król Roger odrzuca nakazy moralne narzucane przez kler i postanawia samemu określić seksualną część siebie. W jednej ze scen pojawia się więc orgia, choć nie wiem, jak wyuzdana u Pountneya. Król sięga tak daleko, że aż widzi granice autodestrukcji. W zakończeniu mówi “Nie”. I tu pojawia się pole do dyskusji, a interpretacji jest wiele. Pountney zdaje się mówić, że “Nie” nie jest odrzuceniem seksualności, ale że można w nią wejść tak daleko, jak się chce. I wcale nie trzeba się kierować nakazami z zewnątrz.

Państwo Komorowscy zapewne usną. Ciekawe jednak jakiego odbioru można oczekiwać u pozostałych PlatfusOwatych. A pamiętać trzeba, że Pountneyowski Król Roger, to wersja “przylizana”. Mimo to pozostaje Szymanowski (muzyka) – gej (ba, nawet pedofil, zakochał się w piętnastoletnim Borysie Kochno i wychodzi, że mogli być kochankami), Iwaszkiewicz (libretto) – powiedzmy, że bi.

I żebyście nie myśleli sobie, zdjęcie u góry z panem w czerwonej sukni pochodzi z przedstawienia Pountneya właśnie!

sobota, 4 czerwca 2011

Lódź - Zlote Maski 2011 i TVN24

Kultura w TVN24 i egzaltacja

A w Łodzi się dzieje. Nawet TVN24 po raz chyba pierwszy w swojej historii odniósł się do kultury: "Z wydarzeń kulturalnych: do Łodzi przyjechał John Malkovich. Wcześniej był w Pradze, gdzie został okradziony." Byłem w szoku, jeszcze trochę, a powiedzą o najnowszej premierze w Narodowym... pod warunkiem, że teatr się spali, albo dojdzie do innej tragedii.

Zgadzam się z wyborami dokonanymi przez łódzkich recenzentów, poza jednym: Złotą Maską dla Mariusza Grzegorzka za reżyserię spektaklu "Słowo" Kaja Munka. Już wcześniej, kiedy pisałem o tym przedstawieniu, trafiła na mój blog jakaś egzaltowana akolitka Grzegorzka - najwyraźniej podobnie myślących na kolanach, a nie głową nie zabrakło i wśród recenzentów.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kto nie ma, nie placi, Dario Fo, Piotr Bikont, Teatr Nowy

„Łódź idzie na dno”


 
Od lewej: Katarzyna Żuk, Mateusz Janicki, 
Sławomir Sulej, Mirosława Olbińska,

Swoją karierę w Teatrze Nowym Zdzisław Jaskuła zaczynał spektaklem Dario Fo "Śmieciarz, dziwka, złodziej, jego żona, człowiek we fraku i jego kochanka" w reżyserii Piotra Bikonta w 1998 roku. Po 13 latach Jaskuła (ponownie dyrektor) powraca z tym autorem i tym samym reżyserem na deski swojego teatru. Niestety w repertuarze teatru nadal tkwią ramoty „Diabli mnie biorą” i „Przyjazne dusze”, ale oby ten spektakl był jaskółką ciekawych wydarzeń w teatrze... i byle nie skończyło się jakimś „Faustem”.
Przywołałem te niby zabawne ramoty, bo „Kto nie ma, nie płaci” oferuje inny, bardziej mi bliski rodzaj humoru. Bohaterowie w obliczu podwyżek (jakże na czasie!) odrzucają przykazania, normy prawne, redefiniują własną uczciwość. Kury domowe grabią supermarket, robotnicy dowiadują się, że stracą pracę i okazja czyni z nich złodziei. W komedii pomyłek żadna ze stron nie chce się przyznać do przejścia na ciemną stronę. Wrogami stają się przedstawiciele prawa.
Przez pierwszy akt, co chwila płakałem ze śmiechu. Drugi stracił tempo i trochę szkoda. Brylowała Mirosława Olbińska. Sławomir Sulej według mnie grał na pół gwizdka i nie jest to pierwszy raz, gdy tak odbieram tego aktora. Pozostali aktorzy raczej tworzyli tło. Realistyczna scenografia (kuchenka, lodówka, wersalka) kłóciła mi się trochę z teatralnymi gestami (podnoszenie i jedzenie nieistniejących oliwek). Interesujące kostiumy stworzyła Zuzanna Markiewicz (na premierze ubrana tak charakterystycznie, że od razu widać, że zajmuje się kostiumami); paltocik Mateusza Janickiego, to nawet chętnie bym założył. Własne piosenki nawiązujące do treści sztuki śpiewał łódzki bard Jacek Bieleński. 
W tekście trafił się taki rodzynek jak „Łódź idzie na dno”. Publiczność tę kwestię nagrodziła hucznymi brawami. Podobnie (cytuję z pamięci) „Co za okropna pogoda! Rząd jest wszystkiemu winien!”. Bo choć możemy się pośmiać, to w życiu wcale tak wesoło nie jest. Również nam, Polakom i łodzianom. POrażka zawiodła pokładane nadzieje, Pani Zdanowska otoczyła się wianuszkiem ludzi typu BMW (chyba wzorem Pani Kluzik-Roztkowskiej muszę przeprosić wszystkich, których namówiłem do głosowania na tą panią), ceny benzyny i żywności rosną. W Afryce ludzie zbuntowali się przeciwko dyktatorom, czy w Europie puszczą normy społeczne?  
Do zobaczenia... koniecznie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Cinema Mundi, Claudia Cardinale

Homo-kino bezpłatnie

Z Łodzi wybył Camerimage i to wolne miejsce wypełnił festiwal Philips Cinema Mundi im. Zygmunta Kałużyńskiego. Twarzą festiwalu jest Tomasz Raczek, a atrakcją została Claudia Cardinale. Intencją festiwalu jest przyznanie nagrody dla najlepszego krytyka filmowego. W ramach festiwalu (cytuję) „będziemy mogli spotkać wybitne postacie światowego kina: reżyserów, aktorów, operatorów, krytyków filmowych prezentujących własne dokonania lub uświetniających swoją obecnością prezentowane produkcje filmowe” oraz obejrzeć „40 najlepszych nieanglojęzycznych filmów fabularnych 2010 roku, nominowanych do Oscara”, co ważne bezpłatnie.
Cyrku objazdowego z udziałem CC nie widziałem. Filmów było 35 (choć zależy jak liczyć, „Nóż w wodzie”, „Panny z wilka”, „Człowiek z żelaza” czy „Lampart” z 2010 roku nie są). I tak sporo. Filmy były wyświetlane w kinach Cytryna, Bałtyk, Silver Screen oraz w Muzeum Kinematografii. Niestety różne filmy wyświetlane były jednocześnie więc trzeba było dokonać wyboru.

Obejrzałem tylko dwa: „Nić” („Le fil”) i „Zabiłem moją matkę” („J'ai tué ma mère”) oba z 2009, ale może premiery miały w 2010. Scenariusz jest kompletnie z czapy, romans Tunezyjczyka z nizin, który do Tunezji powrócił z pół-Tunezyjczykiem z wyżyn. Niestety, film mnie nie porwał.
Za to drugi był świetny. Ponarzekam jedynie, że o dobre 15 minut za długi. Jest to debiut Xaviera Dolana (rocznik 1989 !!!), do którego napisał scenariusz, wyreżyserował, sam zagrał główną rolę, a nawet był sobie producentem. Film jest autobiograficzny i coming-outowy, choć homoseksualizm głównego bohatera jest wątkiem całkowicie pobocznym. W sumie tak właśnie powinno być, to ciągłe walenie pedalstwem po oczach robi się już trochę nudne. Kolejny film Dolana „Wyśnione miłości” („Les Amours imaginaires”) jest podobno jeszcze lepszy.

piątek, 1 kwietnia 2011

Poznasz przystojnego bruneta, Woody Allen, Anthony Hopkins, Antonio Banderas

Lepsze wrogiem dobrego

Jakoś do kina nie zaglądałem ostatnio, to zaprosiłem Jakisia na ostatni film Woody Allena „Poznasz przystojnego bruneta” („You Will Meet a Tall Dark Stranger”).

Nie wiem czemu z polskiego tytułu wywalili „wysokiego” (tall). Nie każdy brunet jest przecież wysoki, a jeśli jest, to tym bardziej jest pożądany, n'est-ce pas? A propos pożądany, wszyscy bohaterowie pożądają czegoś nowego, odmiennego od tego, co już mają. Anthony Hopkins znajduje jurną samicę, która ma mu dać syna; jego porzucona była żona Gemma Jones ze strachu przed samotną starością oraz w totalnej naiwności i nadziei oddaje się w ręce wróżki-szarlatanki; ich córka Naomi Watts znajduje swój ideał successful mana w osobie Antonio Banderasa, a jej mąż Josh Brolin wreszcie trafia na swoją muzę - Freidę Pinto.  

W tle miałem nadzieję pooglądać znajome miejsca z Londynu, ale się zawiodłem. Dużą natomiast przyjemność sprawiało mi słuchanie brytyjskiego akcentu bohaterów, w tym Hopkinsa. Film jest Allenowski do bólu, ale też po to właśnie na Woody'ego Allena się chodzi. Jego świetne teksty dodają smaku. I tym razem jest to smak bardzo gorzki.
Nowe wybory bohaterów przyniosły tylko nowe rozczarowania. O wiele głębsze od dotychczasowych, bo wiązali z nimi znacznie większe nadzieje. Co więcej, nie da się już cofnąć czasu i wrócić w stare koleiny; żona Hopkinsa na jego propozycję powrotu do siebie mówi „I've moved on!”. I tylko ona porzucona, ze swoją naiwną wiarą wychodzi z tej bitwy obronną ręką. Wstrząsająca jest jej rozmowa z córką, gdy córka chce od matki pieniędzy, a matka odmawia zasłaniając się dobrem ich wszystkich oraz układem planet.  
Jeśli jest dobrze, chcemy by było jeszcze lepiej. Truizm, stanowiący istotę człowieka, który sam sobie gotów jest wyrządzić krzywdę w imię marzeń o lepszym.

środa, 30 marca 2011

Słowo, Grzegorzek, Jaracz, recenzja

Wiara czyni cuda

Kto czytał komentarze wie, że przez niejaką Martę zostałem wyzwany od ostatnich za to, że na spektaklu Grzegorzka nie popuściłem w spodnie. Poza krytyką mojej osoby i moich wrażeń ze spektaklu odwołała się do recenzji w Wyborczej i Dzienniku Łódzkim. Odnalazłem je i przeczytałem.

W Wyborczej do sztuki odniosła się Malwina Wadas w tekście Premiera w Jaraczu: Modlimy się o cud

O analizę tej żałosnej „recenzji, a la wypracowanie” chętnie poprosiłbym Ge. Składa się ze Wstępu, Opisu akcji, Listy Płac, i wyrazu scenograficznej egzaltacji autorki. Powinno być Opis, Analiza, Wartościowanie i Synteza. Szczególnie w Liście płac do płac właśnie odwołała się autorka zwiększając swoją wierszówkę na maksa. Łódzka Wyborcza to dopiero prawdziwy dramat, co nie zmienia faktu, że jej byli dziennikarze cieszą się szczególnymi względami przy obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Miasta.

Kolejna recenzja jest z Dziennika Łódzkiego – takiej upadającej gazety regionalnej, którą czyta coraz mniejsza liczba ludzi. Autor: Łukasz Kaczyński, "Zuchwała energia, która kipi w "Słowie"" (niestety trzeba się zalogować, żeby przeczytać) Struktura tekstu Kaczyńskiego jest nieco bardziej wyrafinowana... no powiedzmy. Ocenia już w pierwszym akapicie: „spektakl o wielkiej sile, gęsty, absorbujący zarówno na płaszczyźnie myślowej jak estetycznej”. Czemu autor tak myśli pewno dowiemy się dalej. Następnie daje Opis akcji, buu. Następują cztery (!) wersy analizy z odniesieniem do Ibsena (co za spostrzegawczość!) zakończone słowami „Spektakl przez niego przygotowany cieszy jeszcze z kilku ważniejszych powodów.” Co daje asumpt do opisu scenografii i reżyserii świateł – to te ważniejsze powody?! Trzy kolejne wersy opisujące początek przedstawienia nie bardzo konweniują z napięciem czytelnika wywołanym słowami „ważniejsze powody”. Kolejnych dziesięć wersów, to lista płac z prywatnymi ocenami aktorów. Całość autor kończy słowami «"Słowo" to spektakl sezonu!» - ot tak ni z dupy, ni z pietruchy.

A biedna Marta, w zmoczonej własnym moczem (mocz, moczyć) sukience klęczy przed kupą i wmawia sobie, że to tort. Smacznego, łeeee…

Niech żyje wojna!!! Monika Strzępka, Pawel Demirski, Teatr Powszechny

Fiut Męski Elegancki

W sobotę nawiedziłem Teatr Powszechny, gdzie w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych obejrzałem spektakl „Niech żyje wojna!!!” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki i w wykonaniu zespołu Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha. Wspominałem już o tym przy notce o „Słowie” w reżyserii Mariusza Grzegorzka.

Tekst sztuki jest inspirowany powieścią Janusza Przymanowskiego i chyba też serialem „Czterej pancerni i pies”. I tu mógłbym się dalej rozwodzić o spektaklu, ale aż tak bardzo mi się nie chce. W końcu nikt mi za to nie płaci, niewielu to też czyta, bo przecież nikt ze znajomych do teatru nie chodzi. Dość, że tekst jest dosyć dobry – mnie się podobał, scenografia taka sobie, reżyseria kiepska (Strzępka chce za dużo, zbyt dosłownie i gubi się w odmętach, a i skróty by się przydały), z aktorów wyróżniał się Marcin Pempuś, robiący wrażenie wszechstronnością i dużymi możliwościami. Co więcej…

Tytuł notki nie jest tu przecież od parady. W pierwszej scenie, która akurat mnie się bardzo podobała, premier Mikołajczyk (jak ktoś nie wie kto zacz, niech sprawdzi wojenną historię Polski) stawia żądania Stalinowi. Nazbyt to może dosłowne, ale robi wrażenie, że Marcin Pempuś jest nagi. Nagi jest też Andrzej Kłak, który później gra Janka Kosa. Przyrodzeniu Andrzeja Kłaka dobrze się nie przyjrzałem, ale fiutek Marcina Pempusia miałem niemal na wyciągnięcie ręki. W swoim życiu widziałem parę fiutów, które o wiele lepiej prezentowałyby się na scenie. Rozochocony stanąłem nagi przed lustrem… tylko po to, żeby uznać, że fiut męski w zwisie elegancki nie jest. I mój też nie jest, co z pokorą przyznaję.

niedziela, 27 marca 2011

Slowo, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Z pilotem w ręku

Pampers, każdy kojarzy z dziecięcą pieluchą. Nie każdy wie, że są też takie pampersy dla dorosłych. I są one niezbędne dla tego spektaklu, jak i prezentowanego w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych „Niech żyje wojna!!!” (o czym w kolejnej notce, wraz z podsumowaniem festiwalu). Kurwa, dwie godziny bez picia i szansy na wysikanie się.

Lubię repertuar teatru Jaracza, ale już przy Dybuku miałem wątpliwości. Teraz wątpliwości nie mam. Grzegorzek niech robi karierę w parafialnych kółkach teatralnych. Po osiemnastu godzinach spektaklu "Słowo" Kaja Munka okazało się, że minęła dopiero godzina. W banalnej scenografii autorstwa reżysera rozgrywa się nie mniej banalne starcie chrześcijańskich sekt w realistycznej do bólu inscenizacji. Tak, kurwa, nic z tego nie wynika, że aż zatwardzenia można dostać.

Farsowym elementem spektaklu jest częstowanie kawą. Biedni i bogaci kawę serwują każdemu. Jak jakiś product placement. Jednak tego misterium kawy nie daje się wytrzymać.

Daje się to obejrzeć z pilotem. Nieustanne pauzy pozwalają na zmianę kanału, całość można przyśpieszyć o 50%, często trzeba podgłośnić, czasem ściszyć.

Nie trać czasu, życie jest ciekawsze.

piątek, 25 marca 2011

Utwór o matce i ojczyźnie, Jan Klata

Po prostu WOW!

Kolejną dla mnie odsłoną Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych był „Utwór o matce i ojczyźnie” według adaptacji nominowanej do nagrody Nike książki Bożeny Umińskiej-Keff, w reżyserii Jana Klaty, w realizacji Teatru Polskiego z Wrocławia.

Ten spektakl był chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu. Stawił się tłum widzów,  znaleźliśmy wolne miejsca siedzące, ale wielu widzów stało lub przysiadło gdzie się dało. Spektakl ponownie odbył się w jednaj z hal zdjęciowych Wytwórni. Ma to tę specyfikę, że nie ma sceny, aktorzy grają na poziomie pierwszego rzędu widzów. 
Znowu zacznę od scenografii, której autorką jest Justyna Łagowska. Zajęła się także światłem i kostiumami (plus Mateusz Stępniak). Kiedy usiadłem, pierwszym moim wrażeniem było „jaka skromna scenografia!”. Raptem cztery pudła na kółkach i trzy długie skakanki ułożone w trójkąt na podłodze. To jak ta scenografia przeistoczyła się w trakcie spektaklu zrobiło na mnie duże wrażenie. Szafy okazały się pełne życia, tylna ściana ożywała, gdy zapalało się światło. Aktorzy (bo w tym jeden aktor) ubrani w czarne suknie, czerwone szpilki i kojarzące się z Afryką (Nigerią?) peruki. Do tego świetna reżyseria światła, które grało nie mniej niż aktorzy.

Na plakacie widnieje nazwisko Maćko Prusaka, jako choreografa. Zdziwiłem się, do czego choreograf był potrzebny. Jednak to, co się działo na scenie choreografa wymagało. Żywiołowy ruch sceniczny robił kolosalne wrażenie.
Jan Klata wyciął epilog powodując mieszane uczucia u autorki. Zapewne było wiele innych ingerencji w tekst. Podstawa była jednak uchwytna: historia matki, holokaust, konflikt matki i córki, z tą ojczyzną trochę nie wyłapałem. Sceny pełne są symboliki i metafor, w takim natężeniu, że percepcyjnie nie dawałem rady ogarnąć, co się dzieje. Zabawne były odniesienia popkulturowe. Jakisiowi musiałem podpowiedzieć kto to jest Pan Frodo i przypomnieć, że Ripley i Alien to postaci z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. 
Nie można też pominąć dźwięku – na plakacie stało ”fonosfera - Magdalena Śniadecka”. I rzeczywiście była to sfera. Osobna, a jednocześnie wtopiona w przedstawienie i jego przestrzeń. 
No i na koniec aktorzy: Paulina Chapko, Dominika Figurska, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Halina Rasiakówna, Wojciech Ziemiański. Można im pogratulować kondycji fizycznej, bo reżyser wycisnął ich aż do bólu (ani jednej wpadki przy skokach na skakankach!). Wyobrażam sobie ból nóg Wojciecha Ziemiańskiego po 90 minutach chodzenia, tańczenia i biegania w butach na wysokim obcasie.  Do tego jeszcze wszyscy bardzo ładnie śpiewali. 

Z tekstów zapamiętałem jeden. Po awanturze Matka wręcza Córce nóż i mówi:
- To mnie zabij!
A córka:  
- Cztery lata wojny i dwóch tyranów cię nie zabiło, a ja miałabym dać radę?!
No i finałowa scena z włosami pod pachami. Mocne!

Do obejrzenia koniecznie, ale i książkę chyba warto wcześniej przeczytać.

Wejściówka kosztowała 20zł.

środa, 23 marca 2011

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, Chrapkiewicz Grzegorz

720zł miesięcznie na teatr

17 marca premiera „Opowieści o zwykłym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Studyjnym.

Bilety na spektakle w tym teatrze kosztują raptem 10zł od koafiury, tyle co jeden drink w barze(o ile się nie mylę, a chyba nawet mniej). Nawet najbiedniejszy nie zbankrutuje, jeśli raz na jakiś czas tam się pojawi, a ja na waszych blogach będę mógł poczytać o czymś innym niż nowe ciuchy.

Zacznę, tak jak przy „Zmierzchu bogów” od scenografii, tym razem Wojciecha Stefaniaka. Jego pracę podziwiałem już przy „Mordzie” w reżyserii Norberta Rakowskiego. Jak się chodzi, to nawet nazwiska zaczyna się już zapamiętywać. W „Mordzie” była kasa na scenografię, w Studyjnym przedstawienie dyplomowe musi być tańsze. Tańsze, nie znaczy jednak gorsze i to udowodnił Stefaniak. Pierwotna sterta pudeł ujawnia coraz większe niespodzianki, aż do finału, kiedy pudło staje się ostatecznym rozwiązaniem. Nie zdradzam jakim, bo spektakl jest nadal do obejrzenia.

Spodziewałem się surrealistycznego dowcipu z czego Czesi słyną. Niby był, ale jak dla mnie nie był sprzedany z wystarczającym natężeniem. Jakiś docenił reżyserię Chrapkiewicza. Zgadzam się, było OK. Spodziewałem się, że boki zerwę, a tylko jedna noga mi trochę ścierpła. Najbardziej podobał mi się Krystian Modzelewski w roli Ojca, najmniej Konrad Michalak w roli Jerzego, wyraźnie było widać, że nie opanował tekstu.

Kulturalne udzielanie się kosztuje. Bilet na „Zmierzch bogów” Wiśniewskiego 80 zł, na „Utwór o matce i ojczyźnie” Klaty 100zł, średnio 90 zł. Gdyby jakaś para chodziła do teatru cztery razy w miesiącu to wydałaby 720 zł! Bez kina, bez książek, bez opery. Pozostaje wybierać… albo jednak czasem zajrzeć do Studyjnego. Do czego serdecznie Was zachęcam.

wtorek, 22 marca 2011

Zmierzch bogów, Grzegorz Wiśniewski

Reżyserski popis

16 marca do Łodzi zawitał spektakl „Zmierzch bogów” z Teatru Wybrzeże. Reżyserem jest Grzegorz Wiśniewski, nie raz wymieniany w notkach na tym blogu. Sztuka oparta jest o scenariusz filmu Luchino Viscontiego pod tym samym tytułem. Spektakl pokazywany jest w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, ale tym razem nie na deskach Teatru Powszechnego, lecz w Wytwórni. Swoistego smaczku dodaje, że sztuka teatralna na bazie scenariusza filmowego wystawiana jest w hali filmowej.

To co zapamiętam ze spektaklu, to imponująca scenografia Barbary Hanickiej. Dwie olbrzymie płyty – obite jakby blachą, co nawiązuje do stalowni posiadanej przez rodzinę Essenbecków, bohaterów sztuki - jednocześnie wsparte o siebie, ale i jakby upadające jedna na drugą niczym kolumny zrujnowanego starożytnego pałacu.

Na tle tej dominującej nad postaciami scenografii oglądamy smutne losy rozpadu rodziny, walki o władzę, wzajemnego wycinania się mimo coraz słabszych (ale jednak) więzów rodzinnych. Wiśniewski dostał za realizację tej sztuki nagrodę imienia Swinarskiego dla najlepszego reżysera sezonu 2009/2010. Należała się, bo to co zapamiętam, to popis sztuki reżyserskiej. Każda sytuacja pokazywała reżyserską inwencję. Chwilami łapałem się na tym, że nie sztuka mnie pochłania, a reżyseria. I w tym widzę mankament spektaklu. W pierwszym akcie aktorzy trochę nie mieli tempa i klepali dialogi. W drugim się rozruszali, ale ja już nie na nich skupiałem uwagę. W efekcie emocjonalnie wyszedłem ze spektaklu i spłynął po mnie. Cóż, bywa.

Jak będziecie mieli okazję zdecydowanie obejrzyjcie.

poniedziałek, 14 marca 2011

Dydona i Eneasz, Zamek Sinobrodego, Teatr Wielki w Lodzi

Umrzeć z miłości? Tylko po co?

Jakiś nie chciał mnie zabierać na ten spektakl w Teatrze Wielkim w Łodzi. Z góry uznał, że mi się nie spodoba, takie miałem w każdym razie wrażenie. Z braku innych atrakcji, na przekór też Jakisiowi, ale i z chęci zobaczenia opery barokowej Henry Purcella i opery współczesnej Béli Bartóka na spektakl poszedłem.

„Dydona i Eneasz” po raz pierwszy wystawiona w 1689 r. w Londynie, ma niby trzy akty, ale całość trwa raptem godzinę i przerw nie ma. Podobała mi się muzyka, bo barok trochę mnie kręci. Dźwięki klawesynu koją moje ucho. Jednak wolę barokowe tercety, czy kwartety. Libretto opery jest nudne aż do bólu. Dydona kocha Eneasza, wiedźmy chcą im zrobić kuku, a Eneasz jest rozdarty między miłością a patriotycznym obowiązkiem. Dydonie nie podoba się rozdarcie Eneasza i na tę okoliczność ad hoc umiera czyniąc mu uprzednio wyrzuty. Pierwszy raz słyszałem operę śpiewaną po angielsku, co nie zmienia faktu, że ani słowa nie można było zrozumieć. Reżyser zapomniał po co jest, balet był totalną porażką, a kostiumy były z niewiadomego powodu cyrkowe, żeby nie powiedzieć jarmarczne. Scenografia składała się z kolumienek i głowy a la Mitoraj, co mniej więcej tak się miało do treści opery, jak truskawki do octu.

W drugim akcie „Zamek Sinobrodego” z 1911 roku. Jakiś zapowiedział, że może się zdarzyć, że wyjdzie wcześniej, bo nie zdzierży muzyki. Tu libretto jest jeszcze bardziej wstrząsające. Judith kocha Sinobrodego, udaje się na jego zamek, a następnie ignorując jego prośby o pocałunki domaga się kluczy od wszystkich komnat – klucznica jedna. I tak w koło Macieju, on chce pocałunków, ona kluczy, aż się to o farsę zaczęło ocierać. Wyciska od niego kolejne klucze, ocenia wnętrza zauważając, że jej ukochanemu do wegetarianizmu daleko. Wreszcie otwiera ostatnie drzwi i okazuje się, że Sinobrody ma na nazwisko Friztl. W scenografii przybyła dodatkowa głowa... z zupełnie niepojętych powodów. Reżyser uznał, że najlepiej będzie jeśli Judith będzie się nieśpiesznie snuć po scenie, a Sinobrody zastygnie.

Ku zaskoczeniu nas obu muzyka, śpiew, a także poetycka treść dialogów bohaterów (pomijając resztę) budowały mroczną, niespokojną atmosferę. Pachniało nieco horrorem i było przejmujące. Polecam.

Obie opery łączy nieszczęśliwa miłość kobiet do mężczyzn. Niestety istotę tragizmu tych kobiet trudno w przedstawieniu znaleźć; gdzieś się to zagubiło.

czwartek, 10 marca 2011

Kochanek Czerwonej Gwiazdy, Witold Jabloński

Mit „Lubiewa” obalony

fot. http://www.sklep.gildia.pl/


Książka Witolda Jabłońskiego trafiła do moich rąk już kilka dni temu. Potrzebowałem czasu na przeczytanie, a jak wiadomo o czas najtrudniej.

Zwraca uwagę już sama okładka. Świetnie dobrana czcionka tytułowa i rysunek. Widać, że wydawca bardzo dużo uwagi (i zapewne pieniędzy) przeznaczył na wizualną oprawę książki.

Nie jest to opowiadanie, ale też nie powieść, więc najlepiej określić tę pozycję jako nowelę. Rzecz dzieje się w Legnicy, gdzie rozwija się miłość młodego kleryka i rosyjskiego żołnierza z tamtejszego garnizonu. Tłem są przeobrażenia Polski odchodzącej od komunizmu i wchodzącej w… klerykalizm. Z deszczu pod rynnę można by powiedzieć.

Miłość Andrzeja i Siergieja jest jest trochę przesłodzona, jakbym czytał Titanica, ale czyż nie o takiej miłości wszyscy marzymy. Temu cukierkowemu romansowi Jabłoński przeciwstawia sadomasochistyczną relację Aleksa i Jarka. Dwa krańce tęczy.

Młody czytelnik dowie się trochę o rzeczywistości tamtego czasu. Wbrew pozorom ówczesnym „pedałom” wcale się źle nie żyło. Społeczeństwo i władze po prostu ich ignorowali. To dlatego wielu starszych homoseksualistów narzeka czasem na to upublicznienie nas, nie widząc w tym żadnej dodanej wartości, a jedynie strach przed upokorzeniem.

Uprzedzony byłem, że książka operuje ostrzejszym językiem…hm, albo ja się zwulgaryzowałem ostatnio, albo słowa „sperma”, „kutas”, „ruchać”, przestały na mnie robić wrażenie. W każdym razie język książki nie robił na mnie wrażenia, że jest pornograficzny.

Późne wydanie książki sprawia, że to „Lubiewo” Witkowskiego budowało dotąd mity o tamtych latach. Mity bardzo jednostronne. Mam nadzieję, że nowela Witolda Jabłońskiego zmieni ten mit.

Kupić można w Internecie:

Gildia  35,10zł

Bearbook 38,00zł

niedziela, 27 lutego 2011

Przyjazne dusze, Pawel Pitera, Teatr Nowy

Nieszczere uśmiechy

Na premierze „Przyjaznych dusz” ("Spirit Level") Pam Valentine w reżyserii Pawła Pitery zjawiliśmy się tłumnie. Komedia w dwóch aktach w takim towarzystwie zapowiadała się atrakcyjnie. Ale nie tylko to. Na premierze odliczyli się minister Cezary Grabarczyk, marszałek Stefan Niesiołowski (o dziwo Metka nie podszedł i nie napluł na niego), posłowie Iwona Śledzińska-Katarasińska i John Godson oraz… pani minister Julia Pitera, jak się okazało małżonka reżysera. Był także Norbert Rakowski i kilka osób z obsady „Mordu”, który niedawno chwaliłem.

Komedyjka jest nieskomplikowana. Nieżyjący małżonkowie okupują swój dawny dom, do którego wprowadza się młode małżeństwo. Początkowo nieprzychylni są „najeźdźcom”, ale z czasem angażują się w życie młodych i starają się im pomóc. W scenie taniego moralizatorstwa pan domu zrywa ze swoim ateizmem i dostaje prawo wejścia do nieba, co całą historię kończy.

Tekst jest średniawy, ale ma swój wdzięk. Tyle tylko, że:

1. Paweł Pitera nie umie reżyserować; swoje umiejętności trenował jak dotąd po Olsztynach, Sieradzach, itp., jedynym wyjątkiem jest Poznań, ale jakoś nie wybił się chyba, bo osiągnięć i ze świecą się nie znajdzie; Pitera nie zrozumiał, że miał materiał na farsę, a nie na scenki rodzajowe, do tego pokazane bez tempa,

2. scenografia i kostiumy Rafała Waltenbergera, Marii Duffek są ze stylistyki lat dawno minionych; wszystko było dosłowne aż do bólu

3. muzyka Roberta Jansona (!) jest całkowitym nieporozumieniem. Jeśli to jego debiut w tej roli, to była to porażka; muzyka nie przystaje, a w innych momentach wali dosłownością podobną do scenograficznej,

4. Maria Gładkowska w roli nieżyjącej pani domu jest takim drewnem aktorskim, że nawet na wykałaczki się nie nadaje. Santorini nie będzie mnie kochał za tę krytykę, bo to Dorota z jego ukochanego „Wyjścia awaryjnego”. No ale niestety, ta pani nie czuje teatru i nie dla niego przeznaczone są jej wdzięki.

5. Piotr Seweryński – agent nieruchomości - już raz wyleciał z Teatru Nowego, ale niestety wrócił. Jego przesadna gra budzić może jedynie zażenowanie.

6. Agata Kaczmarek (żona), Andrzej Szczytko (nieżyjący pan domu) i Marcin Włodarski (mąż) nie wyróżnili się specjalnie. No może Włodarski się wyróżnił, obaj z Metką dostrzegliśmy całkiem ciekawe walory jego fizjonomii, co dziwne, tylko my, reszta towarzystwa chyba nie wiedziała, gdzie patrzeć.

Jasnymi punktami były Danuta Rynkiewicz jako teściowa w dynamicznej scenie pożądającej seksu starszej pani i wspaniała Teresa Makarska, która wydobyła cały humorystyczny ładunek swojej roli anioła stróża.

Po spektaklu można się było przelansować na bankiecie wśród ludzi ze świecznika i pojeść jajka z kawiorem! Wszyscy dopieszczali reżysera, aktorów, i innych zaangażowanych, ale sądząc po tym, co mówili po cichu, to całkowicie nieszczerze.

Jedno zastrzeżenie. Ta sztuka to projekt zainicjowany jeszcze przed objęciem stanowiska dyrektora przez Zdzisława Jaskułę. Mam nadzieję, że zachwyt sztuką był tylko udawany i Jaskuła nie pozwoli, by za jego kadencji widzowie wychodzili z teatru zażenowani.

Przewidziano 9 spektakli, ostatni 10 kwietnia (interesujący dzień na komedię w repertuarze). Ciekawe, czy ta chała spadnie z afisza wcześniej.

Odradzam.

środa, 23 lutego 2011

Jak zostać królem, Colin Firth

Much ado about nothing

Oryginalny tytuł brzmi "King's speech", czyli "Królewska mowa/przemówienie". Polski tytuł sugeruje, że by być królem trzeba umieć przemawiać, a przynajmniej mówić. Film opisuje anegdotkę związaną z brytyjskim królem Jerzym VI. Mimo koszmarnego jąkania się potrafił się zebrać w sobie i dzięki wsparciu domorosłego logopedy, który stał się jego przyjacielem, zagrzewał Brytyjczyków do wytrwałości w najgorszych dla nich momentach II wojny światowej.

Colin Firth gra Colinem Firthem i bardzo to pasuje do tej roli. Ciekawa jest postać jego żony Elizabeth Bowes-Lyon (przyszłej królowej matki, a może Królowej Matki) granej przez Helenę Bonham Carter. Aktorka świetnie oddała styl ulubienicy Brytyjczyków. Film jest kameralny, skromny, wypełniony wysublimowanym dowcipem. Jednak powodów do obsypywania go Oscarami zupełnie nie widzę, nawet jeśli do obejrzenia zachęcam.

sobota, 19 lutego 2011

Chcemy być nowocześni, Muzeum Narodowe w Warszawie

Nabici w butelkę

Jakoś niewiele się w Warszawie dzieje, to zaciągnąłem Jakisia na Mazowiecką do Domu Artysty Plastyka. Kicha taka, że szkoda czasu. Ale Jakiś słyszał, że w Muzeum Narodowym jest dobra wystawa polskiego designu z lat 1955-1968. Zapłaciliśmy po 17 złociszy od osoby i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Pierwsza sala, druga salka…KONIEC?!

Suszarka "Fama"
fot. archiwumallegro.pl (opis: zabytkowa suszarka, cena: 10zł)

Szlag mnie trafił. Wystawa ma aż trzy kuratorki, Anny: Maga, Frąckiewicz i Demska. I co? I gówno. Nie wiem jaki think tank te Panie urządziły, ale góra urodziła mysz, a raczej pryszcz na myszy.

Można obejrzeć kilkanaście mebli, głównie krzeseł, sporo ceramiki i tkanin, trochę plakatów. Sprzętów codziennego użytku jest tyle, co kot napłakał. Nawet głupia pralka Frania prezentowana jest tylko na zdjęciu. Muzeum dysponuje głównie artefaktami produkcji modelowej, a nie masowej. Mieliśmy z Jakisiem nadzieję, że będzie to podróż wspomnieniowa, przypominanie sobie sprzętów i wzorów, jakie pamiętamy z dzieciństwa. Niestety jedyne, co odczuliśmy, to niedosyt. „Gdzie kucharek trzy, się nie popatrzy”. Zabrakło przykładów designu z kuchni, łazienki, biura, sklepu, projektów budynków, urbanistycznych, ubioru, i długo jeszcze wymieniać.

Pralka "Frania"
fot. wiadomosci.gazeta.pl

Do tego tytuł „ Chcemy być nowocześni”, a prezentacja typu „Jako kuratorki jesteśmy prymitywne, to nasza pierwsza wystawa i nigdy dotąd żadnej wystawy nie widziałyśmy, ale jesteśmy z siebie zadowolone”.

Szkoda czasu i pieniędzy. A poza tym skandal.

Wzruszyła nas suszarka do włosów Fama. Obaj pamiętaliśmy ten model z naszych domów. Fotele z prętów obciągniętych linkami z tworzyw sztucznych. Niektóre wzory na tkaninach i ceramice pamiętaliśmy z dawnych lat, a jeden z prezentowanych rodzajów foteli Jakiś ma do dziś.

Czy w Waszych domach zachowały się jeszcze jakieś sprzęty produkcji masowej z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych?

wtorek, 15 lutego 2011

„Barbelo, o psach i dzieciach”, Anna Augustynowicz, Teatr Jaracza

Ogonem uwiedziony?
Rakowski w "Mordzie" w Nowym zaskoczył dziećmi. Augustynowicz w Jaraczu w "Barbelo..." zaskoczyła... psem! Ciekawie jest widzieć na scenie grającego psa, ślicznego i posłusznego. Choć w pewnym momencie nie wiem, czy wizyta psa na scenie, a wręcz wśród widowni, była zaplanowana, czy wynikająca z psiej ciekawości... i nieupilnowania.  
Nie radzę czytać programu przed obejrzeniem sztuki. Zrobiłem to... i byłem kompletnie zdezorientowany. Niestety, nudziłem się przez cały czas trwania przedstawienia. Nie, że poznałem treść, przeciwnie, nastawiłem się na coś zupełnie innego.
Dosyć czytelne jest sceniczne pomieszanie ludzi i psów, nie do końca wiadomo, kto psem, a kto człowiekiem. My psy? (Policjant = pies) Los każdego dowolnego psa jest tożsamy z losem dowolnego człowieka. W sumie wychodzi, ze autorka ma racje. Niestety nie udało mi się dociec, czemu to miało służyć. Pani reżyser poprowadziła aktorów jako recytatorów. Nie mówią do siebie, mówią obok. Nawet psy jakoś się komunikują: szczekają, szczerzą zęby, machają ogonem. A ludzie (psy) pani reżyser są w jakiejś pustce.

Serbska autorka dramatu - Biljana Srbljanović (41 l.) - robi u siebie za szychę. Uniwersalność jej twórczości jakoś mnie nie uwiodła.

Czy ktoś ma i może pożyczyć "Czeczenia. Rok III" Jonathana Littella? 

wtorek, 8 lutego 2011

"Mord" Norbert Rakowski Teatr Nowy

Litości!

W sztuce widzimy trzy morderstwa. Żołdacy mordują przypadkowe dziecko w czasie wojny, ojciec dziecka w akcie zemsty morduje po latach, jak mu się wydaje, jednego ze sprawców, a przy okazji, jego nowopoślubioną żonę, sąsiedzi urządzają lincz na niegroźnym podglądaczu, a przypadkiem (?), być może, jednym z zabójców dziecka. A wiec nie mord a mordy! Czyżby każde z tych zdarzeń miało wspólny mianownik? Oryginalny tytuł sztuki to "Morderstwa". Zmiana tytułu dokonana przez reżysera jeszcze dobitniej pokazuje, że mord jest po prostu mordem.

Żaden z bohaterów nie jest identyfikowalny. Nikomu nie nadano imienia. Te wydarzenia mogły dotyczyć każdego z nas. Każdy z nas mógł być ofiarą... jak i katem. Już przy pierwszym mordzie pojawia się sformułowanie "bo takie były okoliczności". Czy to okoliczności więc decydują o tym, czy stajemy się ofiarą, czy katem? I jak bardzo jest to nieuchronne? Czy prośba o litość zawsze zostanie odrzucona?

Sztuka jest ciekawa. Jest się nad czym zastanawiać. Scenografia chwilami przyprawiała mnie o klaustrofobie, ale podołałem. Reżyser zastosował parę ciekawych chwytów scenicznych. Największe wrażenie robi gra dzieci. Były albo tak dobre, albo tak przejęte, albo po prostu świetnie poprowadzone przez reżysera. Niestety nie udało mu się tego osiągnąć ze wszystkimi (12 osób w tym troje dzieci) aktorami. Ale to raczej problem teatru. Reżyserowi zarzuciłbym zbytnie odarcie dramatu z emocji. Ta sztuka Hanocha Levina uznawana jest za najtrudniejszą do prezentacji scenicznej.






Teatr Nowy... ale popieram.

sobota, 5 lutego 2011

Lucja z Lammermooru, Gaetano Donizetti, Joanna Woś

Wciśnięty w fotel

Wczoraj „Łucja z Lammermooru” Gaetano Donizettiego. Nie bez powodu: partię Łucji śpiewała Joanna Woś. Ba, śpiewa już od swojego debiutu po studiach.

Dyrygent Piotr Wujtewicz grał niezbyt muzykalnie i zbyt głośno. Ireneusz Jakubowski w partii Edgara kompromitował się aż przykro było słuchać (czuć „stary” głos, pomyłki, fałszowanie). Borys Ławreniw (Artur) jak zawsze byle jak. Z tym gremium musiał się wokalnie zespolić świetny Zenon Kowalski (Edgar) i poznany wcześniej przeze mnie w „Aidzie” (Faraon) Grzegorz Szostak - tu (Rajmund). Bernadetta Grabias (Alicja) nie miała zbyt wiele do śpiewania… niestety. No i Joanna Woś (Łucja)… jej 15-minutowa „scena obłędu” wbiła mnie w fotel. Widownia całkowicie ucichła, wszyscy wstrzymali oddech – udało mi się to dostrzec. Czułem dreszcze, odpłynąłem, a gdy Joanna Woś skończyła miałem pot na czole. Czy może być lepsza rekomendacja?

Joanna Woś dostała owację na stojąco. Klaskałem aż do bólu rąk. Dla takich przeżyć warto żyć... jakkolwiek egzaltowanie to brzmi.

Posłuchajcie kontrowersyjnej Sumi Jo w części z fletem 2:20 do 4:50. Joanna Woś jest znacznie lepsza, a na żywo zniewalająca. To tylko byście mieli wyobrażenie.
 

piątek, 4 lutego 2011

Dominika Kluźniak w „Jak pozbyć się cellulitu?” Andrzeja Saramonowicza

Spacerek z trzema peniskami

Rankiem mieliśmy iść na „Jak zostać królem”, ale Jakiś pomylił godziny. Najbliższym seansem był „Jak pozbyć się cellulitu?”. Komedia… polska… reżysera „Testosteronu”… wszystko przemawiało za tym, żeby na ten film nie iść. Ale uległem i poszedłem (torba?).

Już na początku seansu powiedziałem Jakisiowi, że mam nadzieję, że choć raz się uśmiechnę.

Ów początek był absurdalny, a potem absurd rósł. Trzy bohaterki filmu zachowują się irracjonalnie. Pozornie nic się nie trzyma kupy. I zabawa jest taka, że łzy ciekły mi z oczu. Teksty są takie, że nawet „Seksmisja” wysiada. Wizja uwięzionych i skutych kilku przystojniaków w opaskach na biodrach jest bardzo nęcąca. Upalone ziołem albo skórkami bananowymi (?!) bohaterki są przezabawne. Dominika Kluźniak ma niesamowity vis comica, a w teatrze gra role Dostojewskiego! Jej mina plus kwestia i zwijałem się ze śmiechu w fotelu. Niestety tak mniej więcej po ¾ filmu dowcip gaśnie, fabuła się rozjeżdża i film kończy się banalnym happy endem z tajemniczym, acz niezrozumiałym elementem.

Zachęcam, bo śmiechu jest po pachy.

środa, 19 stycznia 2011

Aida, Giuseppe Verdi, Teatr Wielki

Masz plany na wieczór? A idę na Aidę

Aida jest dosyć ponurą historią miłosnego trójkąta. Ona (Amneris, córka faraona) kocha jego (Radames, dowódca wojsk), a on z wzajemnością inną (Aida, córka króla Etiopii, niewolnica Amneris). Do tego dużo jest o miłości do ojczyzny, najlepiej własnej.

Teatr nie-Wielki nie daje wielu szans na obejrzenie tej opery, ale inscenizacja jest na bogato i to pewno stąd. Kilku solistów, duże chóry, idiotyczne baleciki. Bohaterką wieczoru była Jolanta Bibel, obchodząca XXX-lecie pracy artystycznej. Miła babka z niej musi być, skoro, po przedstawieniu przy opuszczonej kurtynie, chór odśpiewał jej sto lat wraz z dodatkami.
Zabawne było słyszeć dyrektora teatru, który gratuluje jubilatce występów w różnych operach w tym w „Rusałce” Dvořáka. Widzicie ten odwrócony daszek nad „r”? Przez ten daszek czyta się to „Dworzak”, dla DYREKTORA TEATRU WIELKIEGO BYŁ TO JEDNAK „DWORAK”. Jakiś dodał, że rola Adalgisy z „Normy” Belliniego czyta się „adaldżizy”, a nie tak jak się pisze. Pan dyrektor-niewielki Marek Szyjko ma operowe obycie takie, jak ja nie przymierzając w neurochirurgii. Kilka osób wokół mnie podśmiewało się nielicho po tych wpadkach. Co to za dyletant?!

Niestety przedstawienie odebrałem bez emocji. Nie wiem, może miałem zły dzień. Żadnych emocji nie mogłem z siebie wyzwolić. Fabuła jest oczywiście banalna. Muzyka wspaniała – Jakiś się egzaltował. Może przesyt we mnie wszedł? Może zaczyna mnie nużyć ta operowa rutyna?

niedziela, 16 stycznia 2011

Katarzyna Kozyra, skandal, Zachęta

Płeć jako kostium

Wystawa Katarzyny Kozyry w Zachęcie potrwa jeszcze do 13 lutego, ale cieszę się, że oglądanie jej mam już za sobą. Na wystawie są prace, które już znałem, ale też kilka takich, których nigdy nie widziałem. Pierwszy raz widziałem "na żywo" pracę dyplomową Kozyry z wypchanych zwierząt, ongiś uznaną za skandaliczną "Piramidę zwierząt".

Jakiś dał się na wystawę wyciągnąć, ale nie udało nam się podyskutować o tym, co zobaczyliśmy. To chwilę podyskutuję sam ze sobą. Prace Kozyry nie szokują mnie. Może dlatego, że jestem już tak zblazowany, że trudno mnie zaszokować. Autorka sama mówi, że nieprzekraczalną granicą jest dla niej własny wstręt. Dla mnie raczej też, więc póki wstrętu nie odczuwam jest OK. Kozyra zaczęła od instalacji, "Piramidy zwierząt", ale teraz już poświęciła się całkowicie sztuce wideo. Większość prezentowanych prac to po prostu filmy.

Wspólnym mianownikiem jej prac jest między innymi ciało i płeć. Jakżesz to jest względne. Ona zna swoje ciało od najboleśniejszej strony po przebytej chorobie nowotworowej. Jest niezbyt kobiecą kobietą, mam wrażenie opiewającą piękno męskiego ciała, aż do chęci przybrania takiego ciała i eksperymentowania z nim.

Gdy zdejmiemy ubrania i pozostaną tylko nasze gołe ciała jedyne, co nas odróżnia, to stopień ich rozkładu i płeć. Kozyra pokazuje transpłciowe transformacje mężczyzn. Kobiet też to przecież dotyczy, ale artystka jakoś to pomija. Czemu w niej taka fascynacja mężczyznami? Nie wiem. Przecież zarówno kobiety, jak i mężczyźni lubią się przebierać, zmieniać, przybierać pozy. Na ogół są to kostiumy zgodne z zewnętrznie odbieraną płcią, ale przecież nie zawsze i sama płeć staje się przez to li tylko kostiumem.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Zwerbowana milość, Tadeusz Król, Robert Więckiewicz

Zacznijmy od scenariusza

W minionym tygodniu padło na "Zwerbowaną miłość". Niektórzy z założenia nie chodzą na polskie filmy, bo uważają je za denne. Ja też od nich stronię, ale nie uciekam w histerycznej panice. Niestety ciągle nie trafiam na dobry polski film. "Zwerbowana miłość" też do nich nie należy.


Powiem tak, w tym filmie wszystko jest OK: dobrze oddany klimat lat osiemdziesiątych, dobre kreacja aktorskie (szczególnie Roberta Więckiewicza idealnego do roli mrocznego kosiarza, ale też Joanny Orleańskiej), dobra reżyseria. Te elementy można docenić. Niestety film traci z powodu scenariusza. Urwane wątki i przewidywalność wydarzeń już od połowy filmu psują odbiór.

Odradzam.

Mam nadal ochotę iść na film "Królestwo zwierząt", ale ciągle się nie udaje. I chyba nie uda, bo grają w najmniejszej sali w Charlim, a do takich poświęceń nie jestem skłonny. Ma ktoś w pliku?

niedziela, 9 stycznia 2011

ms2, Powidoki, Strzemiński

Sztuka z której Łódź może by dumna

Wystawa „Powidoki życia. Władysław Strzemiński i prawa dla sztuki” w ms2 trwa już od 30 listopada, ale dopiero ostatnio udało mi się na nią dotrzeć. Cudownie jest patrzeć na twórczość tego artysty. Jeszcze tylko do 27 lutego można podziwiać jego prace.

Nie, że całość jest fantastyczna, ale i tak wybrałbym 5 obrazów, które zdecydowanie powinny należeć do mnie.

Strzemiński nie był łodzianinem z pochodzenia, ale tu właśnie wylądował, z tym miastem związał swoje życie i tu umarł. Strzemiński był wręcz lewacki. Z tego co wiem, to z charakteru rozkoszniaczkiem nie był. Katarzyna Kobro nie miała z nim łatwego życia. Brak lewej ręki i prawej nogi, jako pamiątki z I wojny światowej, nie poprawiały mu pewno samopoczucia. A jednak jego bardzo charakterystyczne abstrakcyjne pejzaże są po prostu śliczne. Zachwycają prostotą, abstrakcyjnym podejściem, subtelnością dobranych kolorów.

Charakterystyczne dla Strzemińskiego są nieregularne pola wypełnione lub tylko zaznaczone. Niby nic, a jakie to nowatorskie. Jeśli zobaczycie na obrazie takie kształty (patrz obraz poniżej), to albo to obraz Strzemińskiego, albo kogoś, kto do niego nawiązuje.



Prace unistyczne na kolana mnie nie rzucają, ale warte są obejrzenia. Choćby żeby wiedzieć, o co chodzi.

Jakiś zachwycił się jednym z projektów tkanin. Jak pójdziecie, to spójrzcie na wzór ze statkami i rybkami – fajne?

Mnie urzekają także kompozycje architektoniczne, jak poniższa. Niby nic, dwukolorowe obrazy z wyznaczonym kształtem - nazywam je gzymsami. Strzemiński wykorzystał w tych pracach tzw. złoty podział. Wszystko jest namalowane w proporcjach uwzględniających zarówno rozmiar płótna, jak i namalowany geometryczny kształt. Nie wiedziałem tego, kiedy zobaczyłem te prace pierwszy raz, ale intuicyjnie poczułem do nich miętę. Ich harmonia jest balsamem dla oczu.


fot. rp.pl

Ale największym szokiem były dla mnie realistyczna akwarela z kamienicznym pejzażem Łodzi. Nigdy wcześniej nie widziałem tej pracy. Łódź prezentuje się jak Paryż.


No i wreszcie powidoki. Potrenujcie sobie sami, że gdy się na coś spojrzy obraz pozostaje „w oku” jeszcze przez chwilę, gdy oczy się zamknie. Na tym też bazuje kino. W czasie seansu filmowego przez połowę czasu siedzi się w ciemności, a przecież nikt tego nie widzi. Strzemiński to prezentuje na swoich pracach, a wy przetestujcie patrząc na różne krajobrazy.