Szukaj na tym blogu

wtorek, 21 grudnia 2010

Teatr Wielki, "Kochankowie z klasztoru Valldemosa", Marta Ptaszyńska Tomasz Konina

Tylko kozy nie zabijaj

Otóż okazało się, że opery nadal powstają. I tak Teatr nie-Wielki w Łodzi zamówił u Marty Ptaszyńskiej operę. Ponieważ rok jest chopinowski i kasę dał Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, to opera jest o Chopinie, a przy okazji o jego psiapsióle George Sand.

Fabuła sprowadza się do tego, że oboje wraz z dziećmi Sand i pokojówką jadą do Palmy de Mallorca, żeby spędzić zimę. Tam Chopin prątkuje i wystraszeni miejscowi każą im się wynieść. Przenoszą się do klasztoru Real Cartuja de Jesus de Nazaret w Valldemosie. A potem wracają do Europy statkiem wiozącym nierogaciznę. W trakcie pobytu dużo rozmawiają o pogodzie, Chopin strzela różne fochy i czeka na fortepian, miejscowi wyzywają ich od bezbożników, a Sand ich (znaczy swój i Chopina) holiday opłaca.

Libretto powstało na podstawie dramatu Janusza Krasnego-Krasińskiego ze współudziałem autora i Marty Ptaszyńskiej, reżyserią i scenografią zajął się Tomasz Konina.

Już sam tytuł jest jak z powieści Danielle Steel i do tego z błędem, bo powinno być "Kochankowie z klasztoru w Valldemosie". Pani Ptaszyńska - wielbicielka instrumentarium perkusyjnego - wygenerowała z siebie muzykę drażniącą wszelkie zmysły w manierze socrealistycznej awangardy z lat dawno przebrzmiałych. Ta kakofonia zagłuszała śpiewaków, którzy zasadniczo nie bardzo mieli co śpiewać. Smutne jest, że musieli tracić czas na naukę swoich ról i zdzieranie gardła. Do tego obsada jest podwójna, więc zmarnowany został wysiłek i talent dużego grona artystów.

Co podkusiło Tomasza Koninę, żeby się zaangażować w ten projekt, to nigdy nie pojmę. Po trzykroć nie warto było. Konina stworzył ciekawą scenografię. Okaloszowani śpiewacy brodzili w wypełniającej scenę wodzie dającej fantastyczne refleksy na ścianach. Gdyby to był tylko spektakl łączący światło i wodę (bez muzyki i śpiewaków), to byłaby to nawet interesująca pozycja. Do tego Konina nie bardzo miał co reżyserować. W założeniach zabawna miała być scena z lekarzami. Sam Chopin opisują ją następująco:

Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi - że zdycham, trzeci - że zdechnę.

Konina poprowadził tę scenę, a upiorna muzyka Ptaszyńskiej odebrała jej cały wdzięk. Po przerwie wielu widzów nie wróciło na widownię.

Pod koniec została zaśpiewana jedyna aria tej opery. Zaśmiałem się zażenowany. Rok chopinowski, opera o wybitnym kompozytorze i nie mniej wybitnej pisarce, a przejmującą arię śpiewa posługaczka... w obronie kozy, którą jako nieczystą zakonnicy chcą zaszlachtować.

Ta opera nie ma szans na powodzenie. Można się spodziewać, że już niedługo widownię wypełnią uczniowie szkół wszelakich siłą nakłonieni do zapoznania się z tym żałosnym widowiskiem. Możliwe, że uraz do opery pozostanie im do końca życia.

sobota, 6 listopada 2010

„Chrzest” reżyseria: Marcin Wrona

„Przyjaciele”

Film Marcina Wrony jest antyczny do bólu.


Marcin Wrona jest dużym facetem, o niskim, męskim głosie i ewidentnie pochłaniają go relacje męsko-męskie. Z szowinistycznym zacięciem traktuje kobiety jak rekwizyty istotne dla akcji, ale pozbawione głębszych emocji, przemyśleń i znaczenia. Blaskiem biją twardzi mężczyźni o wytatuowanych, pokrytych bliznami ciałach. Nie są to faceci o głębszym pofałdowaniu kory mózgowej. Potrafią zaspokajać tylko najniższe z potrzeb. Życie stawia ich przed trudnymi wyborami i radzą sobie z nimi najlepiej jak potrafią. W ich brutalnym świecie istnieją jednak zjawiska wspólne dla ludzi cywilizowanych. Jest tam na przykład miejsce na przyjaźń. Przyjaźń bardzo głęboką.


Michał (Wojciech Zieliński) prosi swojego przyjaciela Janka (Tomasz Schuchardt) o zastąpienie go w roli męża i ojca. Ma ku temu powody.


Nie chrzest syna Michała, lecz chrzest Janka właśnie jest zakończeniem filmu. W całym swoim zezwierzęceniu Janek postępuje wzniośle. Jego „gest” wobec przyjaciela pieczętuje jego relację z Michałem. Zdobyć się na to, co zrobił Janek chciałoby się oczekiwać od każdego przyjaciela… mimo przewrotności jego działań. Na ile zmieniło to Janka życie może dowiemy się w kolejnym filmie Marcina Wrony.


Film oceniam jako dobry.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Persona i Fiut

Jak to bystro zauważył Gdański, kimkolwiek jest, do Gdańska pojechałem obejrzeć przedstawienie Grzegorza Wiśniewskiego. Pojechałem, bo mogłem i chciałem. Wszystkie realizacje Wiśniewskiego podobały mi się i jest dla mnie dużą przyjemnością poznawać nowe. Z Łodzi do Gdańska dojechałem w 5 godzin, jechałem szybko.

Spektakl miał miejsce w maleńkiej sali czarnej, nomen omen imienia Hebanowskiego. Wszystkie 48 miejsc na widowni zajęte. Scenografia prosta, ale optymalna. Na scenie dwie aktorki, z których tylko Alma mówi. Tak mi przyszło do głowy, że Wiśniewski potrafi z kobiet wycisnąć całą ich fizyczność, cielesność, są kobietami aż do bólu. I na to tekst Bergmana. Może dlatego, że byłem zmęczony podróżą, może za szybko jechałem i z nadal rozpędzoną percepcją, 3/4 spektaklu nużyło mnie. Widoczny był dla mnie jakiś element przewidywalności tego, co się wydarzy. Już wiedziałem i czekałem na ten moment, a on jakoś nie chciał nadejść. Innymi słowy przez 3/4 sztuki woda siąpała, a Niagara pojawiła się dopiero na koniec. Niestety nie było to dopasowane do mojego stanu psycho-fizycznego.

Potem poszalałem nad morzem, Bałtyckim zresztą. Nie kąpałem się, ale do wody wszedłem. Jak ci ludzie nad morzem bosko mają. I plaże takie puste, i ta przestrzeń. Czułem się szczęśliwy, z wielu powodów zresztą.

A wieczorem przeszedłem test na ignorowanie otoczenia. W Operze Bałtyckiej na "Czarodziejskim fiucie" pojawiłem się w jeansach i koszulce z krótkim rękawkiem. Wyglądałem bardzo ekstrawagancko, bo wszyscy byli w strojach wieczorowych. Udawałem, że to oni źle się ubrali.

Z "Czarodziejskiego fletu" znałem kilka arii i duetów, ale całości nigdy nie widziałem. I dobrze, okropna opera. I co z tego, że Mozarta. Inscenizacja interesująca, że zacytuję tych, co się znają. Niestety głosiki cieniutkie (widziałem drugą obsadę) poza rolą Paminy graną przez Ingridę Gapovą - ta dała czadu. Bardzo liczyłem na duet Papageno i Papageny, bo fajny i zabawny, ale wyszedł lichutki. Królowa Nocy była przed trzydziestką, a brzmiała jak po siedemdziesiątce.

sobota, 20 marca 2010

Traviata

Po dniu pracowitym udałem się do Teatru z waginą (zdjęcie poniżej dla niełodzian) na operę Traviata.

 Polska Lokalna, fot. Grzegorz Michałowski
Akt I
Joanna Woś jako Violetta Vallery w odlotowej piętnastokilogramowej kiecce wali takie trele, że gdyby była facetem i nuciła przy goleniu, to lustro by pękało, taki z niej akustyczny lodołamacz. Jest z wzajemnością zakochana w Alfredzie Germont, granym przez Krzysztofa Marciniaka. Tylko, że Pan Marciniak wygląda przy Joannie Woś jak jej dziadek, a śpiewa jakby się właśnie wiekiem (od trumny) przykrył. 

Akt II

Zenon Kowalski w roli ojca Alfreda, Georges'a Germont, śpiewa z Joanną Woś przepiękny duet przy którym łza w oku mi się zakręciła. Do jakich poświęceń miłość jest zdolna! I jak niewielu potrafi kochać bezinteresownie. Jeśli nie mylę aktów, to w tym właśnie Joanna Woś popisuje się przekrzykując całą orkiestrę. Że niemożliwe? A jednak.

Akt III

Nudy na pudy. Idiotyczne baleciki, trącące myszką wielkości słonia. Wejście Joanny Woś miało to zmienić, i zmieniło... ale w nieoczekiwany sposób. Dyrygent źle dał znać śpiewaczce, kiedy ma wejść. W Joannę Woś furia wstąpiła. Podeszła do skraju sceny i patrząc na dyrygenta po włosku śpiewała, co - z intonacji i wyrazu twarzy, bo nie tekstu - brzmiało "Ty chuju pierdolony".

Akt IV

Jeśli umierający mieliby wydawać takie dźwięki jak Joanna Woś, to umieraliby już przy pierwszej nucie. Wprawdzie to Violetta umiera, a nie Alfred, ale w wykonaniu Krzysztofa Marciniaka brzmi to, jakby było odwrotnie.

Inscenizacja ma już około 23 lat i niestety jej nieświeżość czuć. Ze mnie żaden znawca opery, ale trochę oblatany estetycznie jestem, no i jakiś inny makijaż by się tej operze przydał. Ale ludziom się podoba, chodzą i są zadowoleni, to teatr nic nie zmienia.

środa, 17 marca 2010

Krystyn Zieliński, abstrakcja

Jednak napiszę przynajmniej o jednej z wystaw, na których byłem w niedzielę. Dla siebie, ale i dla Was, jeśli uda Wam się przeczytać więcej niż te pierwsze linijki.

W Muzeum Miasta Łodzi od 22 stycznia do 28 marca trwa wystawa prac Krystyna Zielińskiego (1929-2007). Uwielbiam abstrakcje, a na wystawie są tylko takie. Kiedy malarz je tworzył zupełnie nie było zapotrzebowania na tego rodzaju sztukę. Jeśli już ktoś kupował obraz to obowiązkowo musiał przedstawiać lasek, wodę, górę i dobrze, żeby jelonek też był. Coby się komponowało z drobnomieszczańskim sznytem mieszkań. Przykładem mauzoleum takiego sznytu jest salon Ge (odwiedzać można po telefonicznym kontakcie z właścicielem i o ile ma humor).

Prace Zielińskiego są abstrakcyjne aż do bólu. Wiele z nich idealnie wpisałoby się w nowoczesne wnętrza. Szczególnie te wykonane z metalu z lat sześćdziesiątych są może nazbyt dekoracyjne, ale do przyjęcia. Obrazy są z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jeśli myślicie o wnętrzu nowoczesnym, to zapamiętajcie to nazwisko - Krystyn Zieliński. Praktycznie wszystkie prace należą do żony artysty. Widać nie miał szans na sprzedanie ich za życia, ale może też nie potrzebował, miał z czego żyć, był rektorem łódzkiej ASP. Nie trafił w rynek ze swoją twórczością, wyprzedził gusta kupujących o trzy, cztery dekady. Ceny wahają się od 5'000zł do 13'000zł w zależności od wielkości. Na aukcjach znalazłem tylko prace z lat sześćdziesiątych (metalowe).

Poniżej próbka prac artysty. Zdjęcia ze strony Muzeum Miasta Łodzi.

 Krystyn Zieliński, K IX 87, 1987, technika mieszana, papier


Krystyn Zieliński, VII - 84, 1984, akryl, płyta pilśniowa, wł. Muzeum Miasta Łodzi


Krystyn Zieliński, bez tytułu ("pancerzyk"), 1961, technika własna, metal

piątek, 12 marca 2010

Perwersyjny Kopciuszek

Ge na "Trylogii" Klaty, a ja skromniutko na balecie "Kopciuszek" wyreżyserowanym przez Georgio Madia. Trochę było dziwnie, bo na widowni Teatru Wielkiego w Łodzi zasiadła publiczność w wieku mocno pedofilnym. W powietrzu niemal unosiła się woń wypełnionych pampersów. Wielbicielem baletu nie jestem i daleko mi do znawstwa tego tematu dlatego odsyłam do recenzji. Ale do wybrania się zachęcam.

Jest parę rzeczy, które recenzja pomija. Spektakl jest przeznaczony dla dzieci, ale dorośli widzowie znajdą w nim wiele dla siebie. Dziecięca bajka, ale pokazana z podobnym podejściem jak Shrek. Dzieci zobaczą jedno, a dorośli drugie dno.

Przede wszystkim przecudne jest trio macochy i jej córek grane przez... mężczyzn! Istne travesti show! Myślicie, że Kopciuszek to biedna, zahukana dziewczynka? Nie, nie, to wyrafinowana zołza całkiem zgrabnie manipulująca otoczeniem. Wróżka nie jest starszą, ciepłą panią, a raczej zakochaną w sobie lafiryndą, dosyć nieudolną magicznie i o temperamentnym charakterze. Książe? Nie odbiega od reszty. Jest narcyzem, co widać, słychać i czuć. Lecz jak się okazuje ma jedną słabość, jest fetyszystą. Lubi wąchać damskie buciki.

Do tego scenografia, choreografia, różne pomysły sceniczne, które zachwycają pomysłowością. Nie będę wam opisywał akcji, bo to trzeba zobaczyć. Fabułę przecież wszyscy znają, ale z powplatanych dowcipów uśmiałem się do łez, że aż makijaż mi się zmył.


środa, 3 lutego 2010

Ksiądz H.

Miałem wrócić do Łodzi we wtorek. I było to realne, ale przeszkodził obiad. Mało nie pękłem, ale nie sposób było odmówić. Jedliście kiedyś łososia - zupełnie nie wiem jak zrobionego - z sosem zawierającym koperek, miód i musztardę z Dijon? Nie? No to macie jeszcze coś do nadrobienia przed śmiercią.

Obżarty, znowu wylądowałem w Teatrze Wybrzeże. Blisko dwugodzinny spektakl "Ksiądz H., czyli Anioły w Amsterdamie" w reżyserii Bartosza Frąckowiaka na podstawie dwóch utworów Mariana Pankowskiego - dramatu "Ksiądz Helena" oraz powieści "Ostatni zlot aniołów" - wymęczył mnie. Niczego nie załapałem.

Fajne było, że Ksiądz H. to ksiądz Helena. Nużyły mnie kolejne dłużyzny, nierówność tempa i kompletnie dla mnie nieczytelna symbolika w natłoku przekraczającym moją zdolność percepcji. Można zobaczyć nagiego biskupa z radośnie powiewającym fiutem. Myślę, że z czasem aktorzy będą już w teatrze grać całkiem nago, choć w sumie to już było ... a do nas dopiero dociera.

Prowadzę dziwne życie, dziwne dla mnie samego. Najpierw wszedłem w świat malarstwa, a teraz wchodzę w świat teatru. Gdzieś pośrodku jest świat muzyki poważnej, do której jednak przekonania nie mam. Z literaturą też jestem na bakier. Sam jestem z zupełnie innej bajki, a ciągle trafiam na ludzi sztuki. Ba, jakoś ich do siebie przekonuję! Prowadzę dzięki temu cudowne życie, ale wciąż nie rozumiem, co oni z tego mają.

wtorek, 2 lutego 2010

Słodki Ptak Młodości

Niedziela w Gdańsku i prawie prosto z trasy do Teatru Wybrzeże na spektakl "Słodki Ptak Młodości" Tennessee Williamsa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego.

Ludzie, miałem łzy w oczach, gdy biłem brawo po spektaklu.

Kreacja Doroty Kolak w roli Alexandry del Lago oszołamia, Janda może się schować i chlipać z żałości. A jest to rola drugoplanowa. W pierwszoplanowej roli żigolaka Wiśniewski obsadził Michała Kitlińskiego. Podobno dwa lata temu wyglądał na żigolaka, niestety dziś wygląda jak wykopalisko. Nie miał szans zabłysnąć na tle Doroty Kolak, ale też i możliwości aktorskich. Jest trochę męskiej golizny i syn-gej droczący się z i wykorzystujący pozycję ojca dowodzącego bogobojną sektą.

Spektakl grany jest już od dwóch lat przy wciąż pełnej widowni i z tym samym zachwytem publiczności. Nie wiem, jak możecie obejrzeć ten spektakl, ale zróbcie co się da, żeby to nadrobić.

piątek, 22 stycznia 2010

Nine

Szumnie zapowiadany musical w końcu trafił do polskich kin. Byłem i widziałem. Nawiązań do Felliniego, czy wręcz cytatów, nie zauważyłem, bo Felliniego za słabo znam. Najbardziej podobały mi się piosenki "Be Italian" zaśpiewana przez Fergie i "Call from the Vatican" Penelope Cruz. Nie tylko świetnie zaśpiewane, ale też ze świetną choreografią. Piosenkę "Folies Bergères" poznałem wcześniej w innym i lepszym (moim zdaniem) wykonaniu (Chita Rivera) niż propozycja Judi Dench (uwielbiam ją jednak nadal).

Moje życie jest nieco podobne do życia głównego bohatera. On w twórczym kryzysie odwołuje się do wszystkich swoich kobiet. Szuka w nich oparcia. I ja w chwilach słabości zwróciłem się do tych wszystkich, którzy byli mi bliscy. Pozwoliło to przetrwać najgorszy czas.

Czy jestem równie trudnym we współżyciu człowiekiem, co główny bohater? Pewno tak, a dla niektórych "na pewno tak". Jednak mimo to, ważniejsze jest chyba być w życiu sobą, a nie udawać kogoś, kim się nie jest.

czwartek, 21 stycznia 2010

W kinie

Byłbym zapomniał, że w kinie byłem.

"Wszystko, co kocham" - osobiste wspomnienia reżysera/scenarzysty z 1981 roku, niestety wspomnienia banalne.

"Parnassus" - poszedłem obejrzeć, bo Terry Gilliam, bo Heath Ledger, bo Johnny Depp, bo Jude Law (Colin Farrell akurat mnie nie bierze), no i Blondie zachwalał. Kompletnie się pogubiłem patrząc na postać Tony'ego graną przez różne osoby - ciekawy efekt. Liczyłem na absurd i brak logiki, a niestety było tego niewiele. No i 2 godziny, to trochę za długo.

piątek, 15 stycznia 2010

Wątroba raz jeszcze


 
Matka awanturuje się z synem:

przeklinam cię na najboleśniejsze bóle, żeby ci bez przerwy obcinali cią­gle odrastającego członka. (...) Odprowadzisz obsuszone naczynia do kredensu, a kubeł na śmieci pokaże ci, kim jesteś, kiedy będziesz go musiał przekazać zbiorowemu kubłowi na śmieci.

Twój oj­ciec wykopał mi w moim brzuchu grób.
Przyciągnięty awanturą wpada sąsiad:

Co to za przywidzenie, które państwo mają, że to na pewno w ogó­le nikomu nie przeszkadza, jak państwo prowadzą takie hałaśliwe życie. Czy pań­stwo postradali całe normalne zdrowie, że nie mogą zauważyć, że świat jest pełen jeszcze innych ludzi, że powyżej i poniżej, i po prawej, i po lewej ludzie masowo przeprowadzają porządne życie. Moja żona przypaliła sobie palec przy prasowa­niu, a moja córka z tego hałasu zrobiła się taka nieznośna, że musiałem jej wlepić w mordę. Nawet chomik nam się obudził.
Inna sąsiadka:

W sensie akustycznym to jest obrzydliwe. Cały ten dom jest żałosny pod względem akustycznym. Cały świat jest akustycznie po prostu nie do wytrzymania. Dźwięk jest rzeczywistą przyczyną śmierci każdej myśli. Człowiek, który przestaje akustycznie z odgłosami państwa, przestaje myśleć. Zaczyna cier­pieć.

Nazywa się pan tak samo ob­rzydliwie, jak pan wygląda.

Niech pan przynajmniej podczas mo­jej obecności nie zapomina, że nie jest pan niczym innym jak tylko ryczącym na cały regulator zwierzęciem, które się niestety rozmnożyło.

Proszę się z łaski swojej ru­szyć na boki. Lud trzeba bez przerwy rozpraszać. (wskazuje laską na małżeństwo Kovaciców) Dalej, marsz na górę do waszego chlewu. A pani, pani Robak, niech pani się łaskawie powlecze po te swoje sprawunki, które niestety muszą być moi­mi sprawunkami.
Sąsiad o sąsiadce:

Ta świnia, ta, stara... ta pizda, ta, sparciała. Robaki dawno jej maci­cę zżarły... to drze teraz mordę z tej bezpłodności.
Żona uspokaja sąsiada:

Nie, teraz to już naprawdę starczy tych nieprzyzwoitych kobiecych wyrazów, bo ja w końcu też jestem zmuszona być kobietą i mieć swój kobiecy honor. Te twoje kobiece brudy to musisz wyrzucać z tego twojego zdenerwowa­nia przy stole w knajpie, bo inaczej to moją kobiecość też w końcu upaćkasz.
Sąsiad:

Cały... cały wszechświat jest już tylko wypchany wyłącznie samymi brudnymi babami. Cały świat jest... pełen dziur.
Żona:

Teraz wszyscy urządzimy sobie odprężenie razem z naszym mieszkaniem, które posiada teraz takie piękne meble, bo nasz ojciec porządnie się dorobił z powodu pięknego wyglądu naszego mieszkania. Desiree, idź, przynieś mu piwa, temu naszemu dorobkiewiczowi, a ty, Bianka, nalej mi ajerkoniaku do kieliszka, jak to się wszędzie widzi po rodzi­nach, że pani domu sączy likier, a pan życia domowego piwem odświeża sobie pracowite ciało.
Rozmowa przy stole - zwróćcie uwagę na imię i nazwisko rzeźnika, nie jest łatwo to wyłapać w trakce sztuki:

Co się dotyczy pasztetówki, to znam jednego specjalnego rzeźnika, Wottila Karli się nazywa, to on ma najlepszy zestaw przypraw, i to jest w ogóle jego sekret. (...) A do tego jeszcze to jaki on tani jest, ten Wottila. Ale on już taki jest, że od razu kładzie ogromną wagę na jakość pasztetówki i na błogosławioną klien­telę, tak że w końcu zawsze wszystko dobrze się kończy.
O bogu:

Bóg jest oczywiście zwierzęciem domowym, pani Robak, a pani jest dla niego przynależnym żarciem po okazyjnej cenie.

O wierszu:

I to właśnie mój Herrmann własnoręcznie z siebie wynalazł.

I wreszcie:

Człowiek mal­tretuje sobie wątrobę, żeby uzyskać jakąś znośność. Wpija się w jakieś zrozumie­nie. Moja wątroba była daremna. Moja wątroba jest bez sensu.

I to tylko żeby Was zachęcić. Aktorzy z tych tekstów wydobywają o wiele więcej. Nie mówiąc o wszystkich zaskoczeniach.

czwartek, 14 stycznia 2010

Wątroba, Teatr Jaracza, Grzegorz Wiśniewski

Nie, nie o moją wątrobę chodzi. Wbrew pogłoskom działa wciąż wydajnie.

Wczoraj dzięki miłemu zaproszeniu byłem w Jaraczu na spektaklu "Zagłada ludu albo MOJA WĄTROBA JEST BEZ SENSU". Recenzja tutaj.

Sztuka grana jest już od 2008 roku, ale Ge jakoś jej nie dostrzegł, i w ramach swojej działalności upowszechniającej nigdy nie zaproponował niestety. Tekst jest świetny, choć trudno zapamiętać wszystkie smaczki. Ale z tym może uda mi się coś zrobić. Zaskakujących momentów jest sporo. Zachęcam, polecam, wymagam.