Szukaj na tym blogu

niedziela, 16 grudnia 2012

Carmen, Opera Bałtycka, Weiss

Interpretacje

Nie pisałem o tej teatralnej przygodzie ciekaw opinii innych. Opinii zresztą łatwych do przewidzenia. Nie pomyliłem się.

Operze Bałtyckiej nazwisko Weiss zaczyna ciążyć. Dowodem jest kolejna inscenizacja dyrektora-reżysera. Zrujnować Carmen równie koncertowo może tylko ktoś przekonany o własnej kompetencji i wsparciu władz, które nie mają pojęcia ani o operze, ani nie potrafią użyć zwykłej logiki. Niechęć melomanów do odwiedzania tego "przybytku" spod znaku Weiss aż przeraża.

Carmen Weiss uwspółcześnił - OK. Jeżdżą motocykle - banał, wykorzystywany od lat. Jednak pozbawienie tej opery wszelkiej logiki i epatowanie reżyserską niekompetencją, to już przesada.

Rozumiem ludzi niebywałych, którzy patrzą na operę z rozdziawionymi ustami - śpiewają i grają na żywo, tańczą.
Wyrobieni melomani dzielą się na tych konserwatywnych i tych szukających nowych odczytań. Ciężko pogodzić te nastawienia. Taka - Weissowa - Carmen zniechęci każdego konserwatystę, który nie tylko nie zobaczy hiszpańskich klimatów, ale jeszcze wychwyci przekłamania.
Otwarci na zmiany zobaczą inscenizacyjne powtórzenia i absurdalne interpretacje.

Swoją drogą całe szkoły powinny odwiedzać Operę Bałtycką i studiować Carmen. Dyskusjom nie byłoby końca, bo analizowanie poszczególnych wpadek dostarcza i wiedzy, i przyjemności dowalenia nazbyt pewnemu siebie reżyserowi.

Na przykład mamy przemytników. Co przemycają pozostaje nieodkryte, ale ma to związek z nocnym klubem. Złośliwie można się domyślać, że przemytnicy operują na rynku szkła użytkowego i ograbiają klub ze szklanek do piwa. Nie bardzo można tu znaleźć związek z dziewczynami, które wychodzi, że pracują w call-centre.
Intrygująca jest scena z Escamillo - raczej znanym torreadorem, jakże łacnie wpisującym się w klimat inscenizacji. Krąży on po scenie nie bardzo wzbudzając czyjekolwiek zainteresowanie - staje się to natomiast impulsem do pełnych drgawek występów tanecznych nie bez kozery nazywanych "izadorami" - niewtajemniczeni pewno nie wiedzą, że hajs zależy od tego ile minut trwa choreograficzny popis. Bierze choreograf, nie tancerze.
Koniec opery to już rodzaj łatania, przy którym patchwork jest szczytem uporządkowania. Escamillo łasi się do figury Matki Boskiej i wychodzi. Tymczasem, co zresztą jest widoczne dla widzów, ktoś się za figurą ustawia. Po wyjściu Escamillo zza figury pojawia się Don Jose. Deus ex machina jest mniej nachalną forma wprowadzenia. Don Jose wychodzi zza figury, a Carmen patrzy na niego z odległości jednego metra i zapewne z racji poważnej wady wzroku zapytuje: "Czy to ty?" na co wzmiankowany świadomy krótkowzroczności ukochanej odpowiada: "Tak, to ja". Upewniona Carmen, choć nadal bez szkieł kontaktowych, już wie co się kroi. I rzeczywiście Don Jose tradycyjnie podrzyna jej gardło po krótkiej wymianie uprzejmości.
To nie koniec. Na to wszystko wpada przekupny Zeniga w towarzystwie przemytniczek z call-centre. Don Jose domaga się aresztowania, czego Zeniga nie chwyta, więc nie stąd ni z owąd zabija Don Jose strzałem z pistoletu, przy pełnej akceptacji przemytniczek. Po czym zapada kurtyna, a widz wychodzi z opery całkowicie ogłupiały.

Inne interpretacje mile widziane.

czwartek, 8 listopada 2012

Melancholia, Lars von Trier

Pobożne życzenie

Na “Loopera” nie poszedłem zrażony słabymi recenzjami, które zresztą potwierdziły się w opiniach znajomych, którzy nie oparli się pokusie obejrzenia.

Za to zaproszony obejrzałem niegdyś pominiętą “Melancholię” Larsa von Triera.

Z “Looperem” “Melancholia” łączy się konwencją science-fiction. Jednak “Melancholia” bardziej jest filmem katastroficznym. Choć jest pewna różnica. Filmy katastroficzne mają zwyczaj rozważania dróg kończących się przeżyciem i tych zakończonych śmiertelną porażką. W przypadku “Melancholii” nie ma takiej opcji; zagłada jest nieunikniona i nie ma przed nią ucieczki.

Co więcej kres widz poznaje już na początku filmu. Reszta, to dochodzenie do tego momentu. Bohaterkami są dwie siostry. Jedna z mężem i synem, druga z nieuporządkowanym jeszcze życiem, ale z przeczuciem nieuniknionego.

Całość rozgrywa się w kameralnej, sielskiej scenerii wiejskiej rezydencji.

Większość filmów tego typu pokazuje sceny zbiorowe, pustoszejące miasta, sceny gwałtów. Tu tego nie ma. Wszystko odbywa się w zamierzonej i – wybranej przez reżysera – romantycznej scenerii.

Nawet źródło zagłady poraża swą urodą, nadchodzi ona uwodząc swym pięknem.

Szukałem porównania do innego filmu o podobnej atmosferze. Do głowy przyszedł mi jedynie “On the beach” (“Ostatni brzeg”) z 1959 roku. Tam też tragedia rozgrywała się kameralnie. Jednak romantyzmu nie było w tamtym filmie za grosz.

Młodsza z sióstr – Justine - jakimś cudem dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady. Niezależnie od tego zgadza się na uczestniczenie w rytuałach, do których zobowiązali ją najbliżsi. Jest to OK do momentu, gdy nowopoślubiony mąż z zupełnie zaskakujących powodów akceptuje odrzucenie przez swą wybrankę w noc poślubną.

Reżyser widzi w bohaterkach odbicie własnych stanów depresyjnych. Stąd Justine przechodzi od egocentrycznego odrzucenia rzeczywistości, wręcz wpędzenia się w chorobę psychiczną, do odpowiedzialności za innych. Na drugim biegunie jest jej zamężna siostra - Claire - troszcząca się o swoje dziecko. Wierzy ona we wszystkie zapewnienia gwarantujące przetrwanie jej i potomkowi. Ignoruje niepewne informacje, wierzy otoczeniu zapewniającym o szczęśliwym przebiegu zdarzeń. Gdy jednak fakty staną się bezlitosne wpada w panikę.

Przypomina to sytuację żydów z okresu II wojny światowej. Niepokojące informacje były ignorowane. “Niemcy to kulturalny naród, nie są zdolni do takich okropności” pamiętam z jakiegoś filmu. Zetknięcie z rzeczywistością rodziło niewiarę, jej zaprzeczenie. Koniec wyglądał różnie.

Sprawiająca wcześniej kłopoty Justine w momencie zagłady jest oparciem dla swej spanikowanej siostry. Dla dziecka budowana jest alternatywna rzeczywistość niczym z “Życie jest piękne” (“La Vita è bella”).

Tytułowa "Melancholia" niosąca zagładę, jest jako nazwa odlotowa.  Koniec jest przedstawiony jako bezbolesny.

Pobożne życzenie.

poniedziałek, 28 maja 2012

Dziś o 20:25 TVP1 "Next-Ex", Juliusz Machulski, Anna Seniuk

Wielka Nagroda Festiwalu "Dwa Teatry - Sopot 2012"

O 20:25 zasiadamy, a jak da radę to już wkrótce po spektaklu zachwycamy się lub wręcz przeciwnie ;)

Siedzę i się nudzę. Rozpoczęło się od telefonicznego monologu pani domu przerwanego pojawieniem się pana domu i jego dywagacjami o wartościach tkwiących w samotnej odrębności mężczyzny w toalecie. A dalej walory chłopaków córki, którzy byli albo zbyt osiłkowaci, albo nie wiedzieli wystarczająco dużo.  Drętwy tekst wsparty jest o równie drętwą grę Krzysztofa Stelmaszyka i Małgorzaty Zajączkowskiej. W ramach reżyserii bohaterowie przesiadają się z kanap na krzesła przy stole. Rozmowa o byłych chłopakach córki ciągnie się niemożebnie. Aż wpada Marceli (Jakub Firewicz). Wszyscy siadają na kanapie - tak dla odmiany. Samiec alfa - pan domu - testuje przybyłego. Przy czym pan domu okazuje się być mało up to date jeśli chodzi o współczesną literaturę... i większość widzów raczej też. Sytuację ratuje konwersacja o tajnikach dobrego rosołu. Zmiana tematu na kulinaria nie zmienia jednak pogłebiającej się nudy, wzmacnianej "talentem" Firewicza. Rozmowa bohaterów przeskakuje z tematu na temat niespecjalnie cokolwiek wnosząc.

Wparowanie córki, granej przez Julię Rosnowską i jej równie szybkie wybycie utzrzymuje temperaturę spektaklu na niezmienionym poziomie, zaś rodzice pogrążają się we wspomnieniach. Marceli wychodzi okazując się jedynie kolegą Marysi, by widzowie zaczęli oczekiwać pojawienia się właściwego narzeczonego. Aż się okazuje, że Marysia chce wychodzić za mąż, mimo, że nie jest w ciąży. Julia Rosnowska gra według własnej, niezmiennej maniery. Czekam na pojawienie się Seniuk, może dzięki niej ta "komedia" nabierze cech komedii. Tymczasem Seniuk pojawia się jedynie jako niema telefoniczna interlokutorka pani domu. Przyszły mąż Marysi okazuje się być "nieco" starszy: Jan Englert - Eustachy - sapie w sposób właściwy dla swojego wieku, ale ma do zaoferowania pałac, a to że nadal jest żonaty i ma troje dzieci jest detalem. Poza tym jest "z tych" Czartoryskich. Na to wszystko wchodzi Seniuk i się dopytuje, by poznawszy narzeczonego dosadnie wyrazić, co myśli. Protesty przerywa powrót Marcelego. Eustachy pogrąża się w zazdrości i rozpoczyna się bójka.

Dalej nie zdradzę, a kto nie oglądał... niech sobie daruje. I to "coś" dostało jakieś nagrody? Biada!!!!

czwartek, 17 maja 2012

Wieczór Trzech Króli, Teatr Nowy, Katarzyna Raduszyńska

Pomyłka scenariuszowa, reżyserska i scenograficzna
Zacznę od tego, że osoba, która na spektakl mnie zabrała ma MNIE NIE PRZEPRASZAĆ, co ma w zwyczaju po karczemnie nieudanych przedstawieniach. Wizyta w teatrze to zawsze miłe wydarzenie, a przed premierą trudno wiedzieć na co się idzie, bo recenzji jeszcze nie ma, czy to szczerych, czy chociaż dających znać o co kaman między linijkami.

 Tytuł notki już mówi wszystko, więc jakoś specjalnie tematu nie ma co rozwijać.To tak dla porządku.

Przekład “Wieczoru Trzech Króli albo Co Chcecie” (Twelfth Night, or What You Will) popełniła Katarzyna Raduszyńska (wraz z Jagodą Hernik Spalińską) i samodzielnie spektakl wyreżyserowała ku rozpaczy zgromadzonych.

Wystąpili aktorzy licznie: Monika Buchowiec, Mirosława Olbińska, Olga Szostak (gościnnie), Michał Bieliński, Marek Cichucki, Przemysław Dąbrowski, Łukasz Gosławski, Mateusz Janicki, Michał Kruk, Piotr Łukaszczyk (gościnnie), Sławomir Sulej, Wojciech Oleksiewicz – i dobrze, że licznie, bo w czasach kryzysu każdy pieniądz się liczy. Jednocześnie współczując im, że musieli wystąpić (taka praca), widzów szokowały niedostatki warsztatu – tekst wyraźnie nie był przez aktorów opanowany i z taką jego znajomością sztuka nie powinna osiągnąć nawet etapu próby generalnej.

Sztuka Szekspira jest komedią pomyłek, uznawana jest za najpopularniejszą i najśmieszniejszą. Toteż uznając swoją pomyłkę widzowie uśmiechali się do siebie nawzajem, czy to z zażenowania, czy rozbawienia widokiem grymasów twarzy współcierpiących. Dwugodzinne zmagania aktorów z tekstem, a widzów z bezprzykładną nudą zakończyły się aż trzykrotnymi wymuszonymi ukłonami aktorów przy z każdą sekundą więdnących oklaskach.

Jedyna korzyść, to pełne kieliszki i tace dla aktorów na bankiecie pozostawione przez widzów w pośpiechu ogołacających szatnię.

Nie wspomniałem o scenografii Pawła Walickiego? Litości! Wystarczy?

poniedziałek, 14 maja 2012

Daily soup, Gabriela Muskala, Monika Muskala

Antybździna

Wreszcie trafiła się rozkosz dla duszy. Na maxa współczesna sztuka sióstr Muskałównych wyniosła teatr telewizji na poziom właściwy, a nie ten z pierwszego spektaklu po wznowieniu (“Boska” z beznadziejną Krystyną Jandą).

Danuta Szaflarska gra babcię – ta już dziewięćdziesięciosiedmioletnia aktorka wciąż potrafi wzruszyć swoim kunsztem.
Janusz Gajos jest tym Januszem Gajosem, który jest wzorcem aktorstwa.
Halina Skoczyńska nie jest mi znana, ale rewelacyjna.
Młodość i ta sceniczna i ta peselowa reprezentowana przez Annę Grycewicz niestety nie powalała. Szkoda, że Gabriela Muskała (patrz "Tydzień monodramu w Łodzi") nie zagrała tej roli.

Reżyseria Małgorzaty Bogajewskiej wydobyła ze sztuki, to co najistotniejsze, atomizację rodzinnych postaw, rozczłonkowanie emocjonalne. Czy kiedy spojrzymy na własne rodziny, na ucieczkę poszczególnych jej członków we własne fantazje, a raczej ich ersatze, gdzie jedynym spoiwem jest wspólny kąt i powinność, a niedopowiedziana przeszłość rzutuje na każdy dzień, to nie jest nasza codzienność? Gdzie i jak sami uciekamy przed tym wszystkim? I czy jesteśmy w stanie uciec?

Mogę tylko żałować, że nie widziałem spektaklu w teatrze. Teatr Telewizji “na żywo” (w przeciwieństwie to Teatru Telewizji nagrywanego bez publiczności, z dopieszczeniem każdego szczegółu) wymaga jednak znacznie większych umiejętności, których współcześni polscy reżyserzy muszą się jeszcze nauczyć.

poniedziałek, 7 maja 2012

Zastój majowy

Grill zamiast teatru

Zorientowałem się właśnie, że od ponad dwóch tygodni nic nie napisałem. Jest problem, bo o bilety ciężko i ostatnio nie bywam.

Wściekły jestem, że na "Ryszardzie III" nie byłem. Znajomi donieśli, że spektakl świetny.

Gdzie te czasy, gdy różni znajomi kupowali hurtowo bilety i można się było wybrać grupą, buuu.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Battleship: Bitwa o Ziemię (2012)

Słabość zwyciężyła

Znajomemu nie chciało się iść na “Nietykalnych” to stwierdziłem, że skorzystam z taniego ftorku w Silverscreenie i zaspokoję swoje bajkowe potrzeby.

Pomysł nawet fajny. Wysyłamy sygnał do ziemiopodobnej planety, a jej mieszkańcy wysyłają forpocztę armii. Rozwala im się wprawdzie nadajnik, ale próbują użyć ziemskiego. Głównym bohaterem jest idiota, w którym zakochana jest córka admirała. Idiota ma parę błyskotliwych pomysłów opartych o grę w statki podsuniętą przez Japończyka i dzięki temu ratuje Ziemię. Zawdzięcza to jednak w dużej mierze swojej dziewczynie. A potem żyją długo, i to on gotuje.

Na sali całe sześć osób, mnie wliczając.

środa, 4 kwietnia 2012

Stabat Mater, Pergolesi, Rossini

Wzruszeni na stojąco

Trochę to dziwne, że religijne utwory o pogrążonej w żałobie matce syna bożego zabrzmiały akurat w kościele ewangelicko – augsburskim pod wezwaniem świętego Mateusza w Łodzi. Syn ów jak najbardziej był widoczny na kościelnych malunkach, ale jego matki próżno tam szukać.

Lista kompozytorów tworzących muzykę do Stabat Mater to kilkanaście nazwisk. Dziś można było wysłuchać wersji barokowej Pergolesiego i belcantowej Rossiniego (jeszcze nie romantycznej, ale już nie klasycznej). Tekst jest łaciński, więc cały jego wyraz musi być zawarty w muzyce. I słychać jak bardzo różnie obaj kompozytorzy podeszli do tematu. W przypadku Rossiniego aż nadto rozrywkowo to brzmi. Ale z kolei powala liczbą wykorzystanych głosów, ze szczególną dramaturgią końcowej części śpiewanej przez chór.

W części pierwszej, Pergolesi, wystąpiły Dorota Wójcik i Olga Maroszek. W części drugiej, Rossini, chór i soliści: Joanna Woś, Bernadetta Grabias, Pavlo Tolstoy oraz Aleksander Teliga. Popisowo dyrygował włoski dyrygent Eraldo Salmieri. Chór wspiął się na wyżyny kunsztu wokalnego.

Wpadki? Tolstoy nie całkiem wyrobił na desowym zakręcie, Maroszek brzmiała głęboko (głos piękny, jak u wiolonczeli), ale ciut bez mocy, publiczność klaskała w najmniej odpowiednich momentach... niestety.
Zwycięstwa: Woś z błyszczącymi od przeziębienia (wzruszenia?) oczami, ale bez skazy w głosie.

Ale to detale. Publiczność licząca około tysiąca widzów nagrodziła wykonawców owacją na stojąco. Widok stojącej publiczności w ławach i na balkonach zrobiła wrażenie i na wykonawcach i na samych odbiorcach. Wielka szkoda, że to był jeden jedyny koncert.

piątek, 23 marca 2012

Iron Sky–naziści atakują

Historyczna niepoprawność

fot. www.movieline.com
Na tę komedię SF z licznymi odwołaniami do popkultury, wywołującą salwy śmiechu publiczności, rewelację Berlinale czekam niecierpliwie.









Zwiastun polski

Zwiastun 2 (bez polskiego tłumaczenia)

czwartek, 22 marca 2012

Czlowiek z La Manchy, Zbigniew Macias

Produkt z datą ważności?

Niestety jakimś totalnym fanem musicali nie jestem. Jednak nie uciekam przed tym czego nie znam, nawet jeśli nie popadam w bogobojną wiarę. Nie wiara czyni człowieka, a doświadczenie, że tak górnolotnie rzucę… więc do Teatru Muzycznego poszedłem.

poznan.pl
Premiera “Człowieka z La Manchy” w Teatrze Muzycznym miała miejsce w sezonie 1997/1998, w maju 1998 roku. Czternaście lat temu.

Czy odległa premiera wpływa dziś na odbiór spektaklu jako trącącego myszką?

Najpierw jednak należałoby zrozumieć specyfikę musicalu. Musicalu? Raczej należałoby mówić o produkcie. Prawa autorskie wygasają 70 lat po śmierci autora lub 70 lat od daty rozpowszechnienia utworu, gdy prawa do niego nie należą – co jest przypadkiem “Człowieka z La Manchy”. Do tego czasu musical musi być prezentowany dokładnie w takiej wersji jak to widział autor. Licencja na ten spektakl wygasa dopiero w 2034 roku, 70 lat od pierwszego spektaklu “Man of La Mancha” wystawionego w 1964 roku w Connecticut.

Spektakl nie trąci jednak myszką dzięki swojej uniwersalności. Choć czy ktoś jeszcze ceni idealizację szlachetności? Pożreć, żeby nie zostać pożartym, to wyznacznik współczesnych pokoleń. Nie moich. Ja się wzruszyłem, bo jestem idealistą. Naiwniakiem. Poszukiwaczem wartości wyższych.

Filmweb
Ze spektaklem związana jest niezwykła historia. Łódzka prapremiera odbyła się w Teatrze Wielkim w reżyserii Romana Sykały w 1972 roku. Pierwsza scena spektaklu jest w więzieniu. W czasie przygotowań Roman Sykała (starsi mogą go pamiętać z wielu ról filmowych, m.in. w jednym z odcinków “Stawki większej niż życie”) był dowożony z… więzienia właśnie. Oskarżony o łapownictwo przez niedoszłą studentkę (był dziekanem wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki) czekał w areszcie na proces. Pięć miesięcy po premierze został znaleziony powieszony w celi. 

To co może razić w spektaklu, to brak nowych, w sensie nowoczesnych, środków inscenizacyjnych, ale ograniczenia licencyjne niestety wiążą reżyserowi ręce.

Inscenizacja Zawodzińskiego może budzić kontrowersje. Zawodziński ma słabość do kiczu. Nawet jeśli uznać to za piętno nadawane swoim spektaklom, to jednak piętno to staje się czasem nazbyt nachalne i graniczy z żenadą, nie ujmując całości jego reżyserskiej pracy.

Teatr Muzyczny w Łodzi
Wznowienie spektaklu zbiegło się z uroczystością trzydziestolecia pracy artystycznej Zbigniewa Maciasa, odtwórcy roli głównej Cervantesa/Don Kichota. Nie wypominając wieku, ten 58-letni dziś baryton ma się świetnie.

Dla niego, Anny Walczak w roli Aldonzy/Dulcynei, Andrzeja Fogla (Sancho Pansa), Piotra Płuskiego (Padre), pozostałych solistów, chóru, baletu, orkiestry dyrygowanej przez Lesława Sałackiego, a przede wszystkim dla wzruszającej opowieści Dale’a Wassermana Teatr Muzyczny w Łodzi może stanowić miejsce oderwania od otaczającej szarości i zanurzenie w świecie idei.

niedziela, 11 marca 2012

Madama Butterfly, Teatr Wielki, Kozłowski, Schoppa, Godlewski, Grabias

Produkcja operowa

Ciężko zmieścić linię produkcyjną Fabryki Wielkiej w skromnych halach Fabryki Jaracza w Łodzi. Tym razem szef koordynacji dźwięków Tadeusz Kozłowski wraz z ekipą dźwięków narzędziowych znaleźli się na sali prezentacyjnej. Operatorzy wysokich tonów naturalnych trafili do kieszeni lewej, a operatorzy tonów niskich do kieszeni prawej. Grupa najwyższej klasy brygadzistów produkowała dźwięki nad zabudowanym kanałem.

Fartuchy robocze przygotowane przez specjalistkę BHP Marię Balcerek jak zawsze wspaniałe, choć nie obyło się bez wpadki. Fartuchy zostały zaopatrzone w rzepy (rozwiązanie nietypowe dla tradycyjnej japońskiej myśli technologicznej), które przy rozpinaniu zakłócały harmonijny tok produkcji, nie mówiąc o rozbawieniu kontrolerów jakości w znacznej liczbie obserwujących proces produkcyjny.

Produkcja była eksperymentalna, gdyż brygadziści kilkakrotnie zamieniają się przy maszynach. Przy czym jedni występują w fartuchach roboczych, a pozostali we wprawdzie ładnej, ale jednak odzieży codziennej. Zamysł planistki Janiny Niesobskiej można uznać za interesujący, ale trudny jednak do rozszyfrowania. Niewiele to wniosło do samego procesu produkcyjnego. Budziło też kontrowersje, czy osoby w odzieży codziennej powinny tak angażować się przy taśmie, gdy wydawałoby się to zarezerwowane dla odpowiednio przygotowanych brygadzistów w odzieży roboczej. Wyglądało to jak rzetelne podejście do pracy zestawione z działaniem symulowanym.

Kontrolerzy jakości zwrócili też uwagę na pracowników o tyleż dekoracyjnych fartuchach, co zbędnych. Trzy pomocnice brygadzistki Anny Wiśniewskiej-Schoppy obsługującej maszynę Cio-Cio-San miały fartuchy z wypustkami sugerującymi jakąś lotność. Do tego poza funkcjami pomocniczymi wykonują ruchy koliście zwiewne, zamiast oddalać się zdecydowanie do innych wyznaczonych zadań. Kontrola jakości sugerowałaby przemyślenie tego egzaltowanego i niezgodnego ze współczesnym BHP rozwiązania.

Brygadzistka Agnieszka Makówka przy maszynie Suzuki nie miała specjalnej okazji popisać się umiejętnościami. Padła ponadto ofiarą nieudolności planistki. Miotanie się po scenie z nie wiadomo z czego wynikającym szaleństwem w oczach, objawy zaawansowanej choroby sierocej (wzbudzające lęk kontrolerów jakości, żeby brygadzistka krzywdy sobie nie zrobiła) nijak się miały jako elementy profesjonalnej organizacji procesu produkcyjnego.

Ewidentnie zachwyt kontrolerów wzbudził kierownik koordynacji dźwięków Tadeusz Kozłowski. Prezentację procesu produkcyjnego wygrała brygadzistka Anna Wiśniewska-Schoppa. Objawieniem dla kontrolerów był wspaniały brygadzista Mariusz Godlewski przy maszynie Sharpless. Brygadzista Tomasz Kuk przy maszynie Pinkerton zaczął słabo; na szczęście zebrał się w sobie i dalej było dobrze, choć wyczuwalny był brak wprawy w obsłudze maszyn – oczekiwane by było większe zaangażowanie w wykonywane zadania.

Siłą rzeczy brygadziści bez fartuchów roboczych wypadli bladziej. Też jakby przydzielone im zadania były mniejszego kalibru. Mimo to uwagę kontrolerów zwróciła jak zawsze perfekcyjna brygadzistka Bernadetta Grabias (maszyna Suzuki) i Zenon Kowalski (maszyna Sharpless).

Niestety próba obsługi maszyny Cio-Cio-San przez brygadzistkę Aleksandrę Novina-Chacińską wykazała, że musi się ona pilnie udać na kurs BHP – popełniane przez nią błędy są niedopuszczalne.

Ponownie produkcja będzie uruchomiona w niedzielę 11 marca i we wtorek 13 marca.

XVIII Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

Ufni, czy naiwni?

Festiwal jest może XVIII, ale międzynarodowa edycja jest dopiero piąta. Wcześniej festiwal nosił nazwę Ogólnopolski Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych aż do edycji XIII. Zresztą ten teatr słynie z przekłamań.

Mocno się zdziwiłem wynikami plebiscytu przeprowadzonego wśród publiczności. Najlepszym spektaklem "Iluzje" w reżyserii Iwana Wyrypajewa z Teatru Praktika w Moskwie? Nie widziałem, zaskakujące jednak trochę, że obcojęzyczny teatr cieszy się takimi względami publiczności.

Co nie zaskakuje, to sam plebiscyt, zorganizowany na modłę rosyjskich wyborów i może stąd ten wynik. Kupony plebiscytowe walały się wszędzie. Podając wyniki nie wspomniano ile głosów oddano. Pozostaje nadzieja, że nie więcej niż było widzów.

Dziwi, że publiczność tego nie dostrzega i dziarsko wypełnia kupony. Czy ci ludzie nigdy nie uczestniczyli w wyborach? Są tak ufni, czy tak naiwni?

sobota, 10 marca 2012

Na co do kina?

Mój wybór

Zdecydowanie warto zobaczyć “Wstyd” (“Shame”) dostępny już w kinach. Rozrywkę może zapewnić “Terytorium wroga” (”Special Forces”). To co widziałem ze “Spadkobierców” (“The Descendants”) dostatecznie mnie zniechęciło. “Johna Cartera” może zobaczę, by podziwiać efekty specjalne i 3D. Ale hitem będzie “The Best Exotic Marigold Hotel” z Judi Dench, pójdę  jak tylko pojawi się w kinach.  Gra tam też Dev Patel, bohater “Milionera z ulicy” (“Slumdog Millionaire”).

Inne propozycje?

piątek, 9 marca 2012

Jackson Pollesch, René Pollesch, TR Warszawa

Za cienki między uszami

Prawie tydzień już minął, a ja nie mogłem się zebrać do napisania paru słów o tym przedostatnim przedstawieniu Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. A zebrać się nie mogłem, bo mam wrażenie, że sztuka jest nazbyt hermetyczna, ma raczej charakter towarzyski, z odniesieniami do ludzi, których nie znam. To coś jak przedstawienie studniówkowe prezentowane uczniom i nauczycielom innej szkoły. Niektóre sytuacje i postaci są zabawne, ale kontekstu wyłapać się nie daje.

Podobało mi się, że gdy widzowie się rozsiadali leciały miłe dla ucha piosenki z lat sześćdziesiątych. Zdziwiłem, że na widowni nie zgasło światło. Tworzyło to pewną więź między aktorami, a widzami. Łącznikiem było też odmieniane przez wszystkie przypadki słowo “kreatywność”. Bo kreatywni muszą być aktorzy na scenie, ale i wszyscy widzowie wykazują się kreatywnością, choć w zakresach zupełnie innych. Czasy, gdy kreatywnością wykazywała się tylko część z obecnych w teatrze już minęły.

Tytuł odnosi się do Jacksona Pollocka i filmu o jego action painting, który nawet widziałem. Pollock przesunął sztukę z orientacji na wynik na orientację na działanie. Toteż aktorzy powtarzają te same kwestie zmieniając je nieustannie, jak niepowtarzalne różnokolorowe esy-floresy rozlewanej przez Pollocka farby. Przestaje być istotne, co mówią, a ważniejsza jest samo działanie.

Mimo wszystko spektakl mnie znużył. Tak jak niewiele jest wnoszące oglądanie Pollocka po raz kolejny oblewającego płótno farbami, tak nie prowadzące do niczego gadanie ze sceny męczy.

Zawsze mogę powiedzieć, że za cienki między uszami jestem, żeby zrozumieć głębię tej sztuki. Bo jestem, nie mam się czego wstydzić.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Skarpetki, opus 124, Teatr Telewizji, Fronczewski, Pszoniak

Powiedzmy, że widziałem

Teatr Telewizji znów na żywo. Tym razem zwraca uwagę, że scena jest niedoświetlona - najwyraźniej reżyser światła nie czerpał z doświadczeń tej formy teatru z lat minionych. Piszę oglądając spektakl. W prawdziwym teatrze nie byłoby takiej możliwości. Wojciech Pszoniak… czyżby miał kłopoty z dykcją? Minęło 40 minut; powolne tempo sztuki zabija chwilami nawet zabawne spory bohaterów.

Obaj aktorzy zupełnie nie grają ciałami, a telewizyjne zbliżenia nic nie wnoszą, bo nie ma mimiki.

Mamy teatr w teatrze. Dwóch aktorów, których sława już przeminęła przygotowuje spektakl, który może uda się wyprodukować. Jeden łysiejący, drugi po przeszczepie włosów, jeden z reprezentacyjnymi żonami, drugi nie kryjący się ze swoim homoseksualizmem. Obaj odrażający dla siebie jednocześnie niewiele się od siebie różnią i trwają skazani na siebie.

Koniec pierwszej części. Spektakl grany jest w Teatrze Współczesnym w Warszawie. W przerwie aktorzy tego teatru reklamują siebie i przygotowywane spektakle – zawsze to lepsze niż reklama podpasek.

Drugi akt żywszy, ale znudzony pierwszym już nie bardzo się angażowałem.

sobota, 25 lutego 2012

Tęczowa Trybuna 2012, Pawel Demirski, Monika Strzępka

Władza kontra…

Byłem w teatrze. W teatrze na wysokim poziomie, choć przesiąkniętym krótkookresową publicystyką. Sztuka miała premierę w 2011 roku, dziś mamy już 2012. W tym właśnie roku właściwa walka nie toczy się o miejsca gejów na piłkarskich trybunach, a o emancypację osób homoseksualnych wyrażoną uchwaleniem ustawy o związkach partnerskich.

Zadziwiło mnie, że koncept Tęczowych Trybun w ogóle powstał – takie stowarzyszenie faktycznie istnieje – a jeszcze bardziej protest tego stowarzyszenia przeciwko użycia tej nazwy jako tytułu sztuki. Tytuł jednak pozostał, ale czy członkami tego stowarzyszenia są właśnie tacy geje, jak sportretowani w sztuce, to pojęcia nie mam. A jest ich pełna gama, i mądrzejsi, i głupsi, i biedni, i bogaci, i męscy i mniej męscy, przedstawiciele różnych zawodów (ksiądz jest transseksualistą), itd. Są niejednorodni i w swoich zmaganiach wcale nie jednomyślni.

Dramatu jednak nie ma. Bohaterowie bardziej zmagają się ze sobą i między sobą. Łączy ich jedynie, choć nie w działaniu, wspólny wróg – władza. Władza znudzona żądaniami maluczkich, zapatrzona we własny mit tych jedynych, którzy mają placet do rządzenia, bo to oni wywalczyli tę demokrację, z której teraz tak ochoczo jakieś mniejszości chcą korzystać. Karykatura Hanny Gronkiewicz-Waltz w kostiumie dworskiej damy, której obce jest i życie maluczkich i oni sami robi wrażenie.

Demirski podejmuje się krytyki władzy. Pokazuje jak omamieni zostaliśmy igrzyskami (stadiony, autostrady, koleje, dworce, itp.), jak do niewielu te atrakcje są skierowane, jak łatwo zmanipulować każdą grupę społeczną wykorzystując choćby ich niejednolitość, i jak spokojnie trwać,

Krytykuje chyba też osoby homoseksualne,  walczą one o trybuny, a nie o ważne dla tego środowiska rzeczy, jak choćby ustawa o związkach partnerskich.

Rozbuchana scenografia niespecjalnie tworzy jakąś wartość dodaną. Może ze względu na akustykę sali (Wytwórnia) i dosyć słabe głosy aktorów czasem robi się niewyraźnie i słabosłyszalnie.

Ewidentnie toczy się walka z władzą (kibole, ACTA, związki partnerskie). Już dziś widać, że władza traci grunt pod nogami. Wynik jest jednak wciąż niepewny.

środa, 22 lutego 2012

III Furie, Marcin Liber, Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy, Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

110 minut mordęgi non-stop

Sztuka powstała na podstawie powieści Sylwii Chutnik “Dzidzia” oraz na motywach książki “Egzekutor” – wspomnień Stefana Dąmbskiego. W pamięć i ucho wbija się rama w postaci piosenki Marlene Dietrich “Where Have All The Flowers Gone” w wersji polskiej. Piosenkę uwielbiam najbardziej w wersji francuskiej, powiązania z treścią sztuki specjalnie nie widzę. 

“Dzidzia” to wynaturzone maleństwo Matki Polki, którym los/bóg, ukarał wnuczkę za chciwą babcię-wieśniaczkę, która wydała esesmanowi uciekinierkę z Warszawy. Ta uciekinierka jest matką egzekutora z AK likwidującego komunistów i kobiety puszczające się z Niemcami w czasie wojny, który po wojnie jako esbek likwiduje niewygodnych dla systemu robotników i księży. Dzidzia zostaje Matce Polce odebrana, a zabita uciekinierka z Warszawy tuła się po Olimpie szukając zbawienia, bo syna wychowała przecież na patriotę i w końcu jej się udaje, co bajkę kończy.

Żeby było weselej jest dużo śpiewania, krzyku do poziomu wrzasku, ogłuszającej muzyki, mnóstwo rekwizytów i zagubieni w tym wszystkim aktorzy. 

Jest naiwnie i dosłownie aż do bólu, co wzbudziło moje zainteresowanie wiekiem reżysera. Okazało się, że Marcin Liber urodził się w 1970 roku i ma już pewien dorobek reżyserski. Robi wrażenie, że w tym wieku można być nadal tak infantylnym i nieudolnym.

Naiwne, hałaśliwe i wtórne widowisko rodem z amatorskiego teatrzyku przy domu kultury.

Jak najdalej.

wtorek, 21 lutego 2012

Sponsoring (Elles), Malgorzata (Malgoska) Szumowska, Juliette Binoche

Fellatio dla ubogich


W jeden wieczór odwiedziłem cztery sale kinowe. W jednej kilkoro karków delektowało się ligą mistrzów w przetaczaniu piłki po trawniku, w drugiej "Żelazna dama", którą już widziałem więc odpuściłem, w trzeciej leciała końcówka "Spadkobierców" dzięki czemu już wiem, że na ten film nie pójdę.

A zacząłem, jak w tytule. Wytrzymałem całe 40 minut. Jedyne co mnie powstrzymywało przed jeszcze wcześniejszym wyjściem było jakieś zapatrzenie się w film towarzyszącego mi kinomana. Krępowałem się, no bo on się zna, a ja może reaguję przesadnie, płytko i w ogóle nie potrafię docenić prawdziwego kina z głębią mi nieosiągalną.

Wyszedłem, gdy dojrzały pan wykonywał ruchy frykcyjne na młodej pani, a w tle leciała Eroica Beethovena. Nie mogłem znieść tej tandety. Taki kicz, że źrenice mętnieją od patrzenia. Film pełen jest klisz, nużących pauz, koszmarnego prowadzenia kamery.

Juliette Binoche jest bardzo bogatą redaktorką "Elle", której nie stać na gospodynię, więc zmaga się z zakupami i niedomykająca się lodówką. Absurdalny scenariusz możnaby uznać za surrealistyczny, gdyby choć przez chwilę trzymał się tej konwencji. Bohaterkami są puszczające się za kasę studentki. Czy czegoś się o nich dowiadujemy? Nie, niczego. O ich klientach? Banały. O piszącej artykuł dziennikarce można się dowiedzieć, że to jej pierwszy artykuł w życiu, bo nawet nie wie czego chce się dowiedzieć o swoich bohaterkach.

Dawno nie widziałem równie złego filmu. Zdziwiłem się widząc mojego znamienitego towarzysza niemal wybiegającego z kina. A dowartościowałem, gdy powiedział, ze ten film mógłby być najwyżej etiudą studencką.

Omijaj z daleka.

wtorek, 14 lutego 2012

Żelazna Dama, czy Lady, a w ogóle to Baronessa Margaret Hilda Thatcher, Meryl Streep

Glutaminian sodu
Walentynkowe kino wypełnione po brzegi. Nie wiem jak było na pozostałych komedio-romantycznych seansach, ale na tym widzów nie brakowało. Powiedziałbym dziki tłum, jak na wtorek. Że niby walentynkowy? Tak w ogóle św. Walenty nigdy nie istniał i jest to tylko kulturowy wykwit.

Tak jak nigdy nie byłem wielbicielem Margaret Thatcher, tak Meryl Streep ściągnie mnie do kina zawsze. Niestety jest to film o talencie Meryl Streep i beztalenciu scenarzysty i reżysera, których z litości nie wymieniam, bo po co. Film jest o może nazbyt omijanym temacie starczej demencji, ale też o życiu rodziny w cieniu politycznych ambicji matki(którą rzeczona nazywa obowiązkiem), kobiecie w politycznym świecie zdominowanym przez mężczyzn, ideach, które albo się wciela w życie, albo tylko deklaruje, by zyskać poklask.

Ten sos ma tyle składników, że zaczyna smakować jak chińska zupka okraszona Meryl Streep w charakterze glutaminianu sodu. Sam glutaminian (Meryl Streep) zaczyna też chwilami dominować nad resztą zawartości, może w nadziei, że sam w sobie znajdzie uznanie.
O ile niczego nie można zarzucić reklamie filmu (choć scena “Gentlemen, shall we join the ladies?” niestety została z filmu wycięta), o tyle sam film może być jedynie słabo pogłębionym, dydaktycznym obrazem czasów, które dziś okazują się wcale nie takie minione (Grecja, Włochy!) z płytkim rysem psychologicznym.

Pewne stwierdzenia z filmu skłoniły mnie do sięgnięcia do Maxa Webera – za wiki:
“Polityk musi pokonywać własną próżność, która rodzi nierzeczowość i brak odpowiedzialności. Grzech zaczyna się, gdy dążenie do władzy nie staje się przedmiotem w służbie dobra wspólnego. Polityk, któremu chodzi tylko o sprawowanie władzy i zaspokojenie własnej próżności, będzie zawsze miernotą – nawet gdy odniesie zewnętrzne sukcesy. W polityce nie chodzi bowiem o władzę dla niej samej, ale o władzę w służbie idei. Dla Webera był to warunek polityki uczciwej i odpowiedzialnej: "Polityka jako zawód i powołanie ma sens wówczas, gdy łączy szansę wielkiej nagrody dzięki sukcesom i zapowiedź surowej kary za zawiniony brak sukcesów".”

Margaret Thatcher, cokolwiek o niej powiedzieć, była politykiem idei. Politycy z jakimi mamy do czynienia w naszym i innych europejskich krajach są jedynie glutaminianem sodu, podbijającym nasze podniebienie ułudą prawdziwego smaku.

sobota, 11 lutego 2012

Hiszpańskie fascynacje, Teatr Wielki, Teatr Jaracza

Wypalenie?

fot. Teatr Wielki - Agnieszka Makówka

Teatr Wielki w remoncie, więc na kolejne przedstawienie zaprosił do Teatru Jaracza. Wrażenie jest niesamowite. Część orkiestry zmieściła się do orkiestronu… ale nie wszyscy. Kotły, bębny, harfa, trąbki, waltornie umieszczone zostały w najbliższych scenie lożach parteru i pietra, za szybami z pleksi.
Muzycy nie mieli dobrego widoku na dyrygenta, więc w lożach stały monitory z podglądem. Cud, że wszystko poszło dobrze, bo miałem wrażenie, że ruchy dyrygenta były widoczne na ekranach z minimalnym, ale jednak dostrzegalnym opóźnieniem. Jak dawał sobie radę Tadeusz Kozłowski nie widząc całej orkiestry nie wiem. Dość, że muzyka, ku zaskoczeniu wszystkich chyba, zupełnie nie ucierpiała, a pod batutą Tadeusza Kozłowskiego muzycy dali popis swojego kunsztu.

Na scenie można było podziwiać Ewę Majcherczyk, Ewę Vesin, Aleksandra Teligę, Sylwestra Kosteckiego, Adama Szerszenia, Joannę Woś, Agnieszkę Makówkę, Monikę Cichocką i wspaniałą w swoich interpretacjach Bernadettę Grabias. Jakby tego było mało były też sceny baletowe: pas des deux w wykonaniu Nozoumi Inoue i Sergii Oberemoka, zatańczyli też Monika Maciejewska z Gintautasem Potockasem. A i to nie wyczerpało repertuaru, bo swoimi umiejętnościami popisali się też Ludwika Maja Tomaszewska-Klimek (skrzypce) oraz Albin Brzeziński (gitara).

Niestety balet na niewielkiej scenie Teatru Jaracza, to widowisko na granicy popisu kaskaderskiego. Nozoumi Inoue raz nieomal wpadła za kulisę, a Sergii Obremok nie miał jak się rozpędzić. Skok mógłby zaczynać w prawej kulisie, a kończyć w lewej.

Pełne hiszpańskiego kolorytu kostiumy przygotowała niezrównana Maria Balcerek. Talent tej projektantki jest niesamowity. Budzi podziw jej kreatywność. Na ten jeden skromny w sumie spektakl potrzeba było chyba z szesnastu kostiumów dla solistów, nie licząc baletu i chóru. Chapeau bas.

I na tym zachwyty zakończę.

Waldemar Zawodziński stworzył może i ciekawą scenografię nawiązującą niemal dosłownie do Adolpha Appi, z wyświetlanymi na tylnej ścianie ni to dywanami o jakby perskiej prowieniencji. Nijak się to miało do Hiszpanii, a jeszcze mniej do fascynacji nią. O ile Maria Balcerek się nawymyślała i napracowała, o tyle Waldemar Zawodziński wziął kasę bez zbytniego wysiłku.

Cały koncert z dwudziestominutową przerwą trwa trzy godziny. O dobre czterdzieści minut za długo. Przy dziwnie dobranym repertuarze i monotonii widzowie ziewali niespecjalnie się z tym kryjąc.

Przedstawieniu brakuje reżyserskiej myśli, a choreografii polotu, czego po Janinie Niesobskiej się nie spodziewałem.

Była “Wielka gala operowa”, były “Gwiazdy w noc sylwestrową”, teraz “Hiszpańskie fascynacje”, a z koncertów będzie jeszcze “Gala karnawałowa”. Rozumiem trudności lokalowe, ale wygląda jakby do nich doszły jeszcze problemy z pomysłami.

wtorek, 7 lutego 2012

Róża, Smarzowski, Dorociński, Kulesza

Homo homini…

Najpierw “W ciemności” Agnieszki Holland, potem zupełnie przypadkiem jakiś film o miłości w pełnych okrucieństwa wszelakiego czasach wojny secesyjnej, dziś “Róża” Wojtka Smarzowskiego i zupełnie przypadkiem “Bańka mydlana” Eytana Foxa.

Łączy te filmy truizm, że zwykli ludzie chcą wieść swe żywoty w szczęściu, radości i nieskrępowaniu.

Jednak w każdym z tych filmów ideologia taka lub inna czyni z nich ofiary depcząc ich i ich uczucia.
Z tego przypadkowego grona najbardziej wyróżnia się “W ciemności” swoją nieciekawą jednowymiarowością. “Różę” zaczyna banalny gwałt niemieckich żołdaków, a kończy wyjazd pastora zastąpionego przez katolickiego polskiego księdza.

Dorociński wzrusza honorem mężczyzny, Kulesza powala swą kobiecością. W tle, ale jakże wyraźnym, holocaust rdzennych mieszkańców w imię polityki, walki o wdzięcznych beneficjentów. Otoczenie nie przebiera w środkach, bohaterowie skazani są tylko na siebie. Dziś tylko złudzeniem może być, ze jest inaczej. Nie wierzysz, że sąsiad poderżnie ci gardło dla własnego interesu? Lepiej w to uwierz?

Homo homini lupus est.

niedziela, 5 lutego 2012

Posprzątane, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Rozgrzewanie humorem

Ubrałem się jak kandydat do pracy w Biedronce, no bo premiera. Ale że zimno to ja zmarzłem, a reszta widzów była w komfortowych sweterkach. Trochę to mnie szokowało, bo co? mam przychodzić w zależności od pogody, czy od wydarzenia?! Publiczność przypominała strojami tubylczy zlot w remizie.

Grzegorzek nie jest moim faworytem w celności odczytywania tekstów. Zawsze leci w egzaltację, właściwą facetom hołdującym długim włosom jako wyrazem własnej odrębności. Potwierdzenie znalazłem w przedstawieniu.

Blisko trzygodzinne przedstawienie mogło trwać o połowę mniej, ale Pan reżyser postanowił trawić czas aktorów, obsługi i widzów.na swoje niewydarzone wizje.
Niestety nie lubię Grzegorzka i nie daje mi on powodów, żeby go polubić. Zapatrzenie w siebie to dla mnie zbyt mało, szczególnie, gdy nie ma na co patrzeć.

Przedstawienie ratuje tekst i aktorki. Nie wiem, co Pan reżyser wniósł do przedstawienia poza własną egzaltacją.

Główną bohaterką jest Matilde (Justyna Wasilewska), pomoc domowa nienawidząca sprzątania, za to marząca o wymyślaniu dowcipów. Lane (Marieta Żukowska), jej pracodawczyni, uwielbia porządek, ale zapracowana nie ma kiedy sama sprzątać. Tego z kolei nie rozumie jej siostra Virginia (Gabriela Muskała), dla której sprzątanie jest esencją życia. A do tego jest Charles (Mariusz Witkowski), mąż Lane, zakochany w starszej od siebie pacjentce Anie (Agnieszka Kowalska).

Autorka (Sarah Ruhl) zapewniła niezłą dawkę humoru wydobywaną zarówno poprzez stworzone absurdalne sytuacje, jak i postaci. Pomysł Grzegorzka z rozmową telefoniczną z użyciem słuchawek na końcach kabla doceniam. Fajny chwyt.

Najbardziej jednak rozśmieszała Muskała. Jej ucieczka z pokoju, krokiem którego Monthy Python by się nie powstydził, czy wielki świat zaklęty w odkurzaczu powalają humorem.

Szkoda, że to Grzegorzek akurat reżyserował. Ma jakąś manierę, by wszystko wielokrotnie powtórzyć i zgrać do znudzenia. Na przykład Matilde jest w depresji, co jest powiedziane, a Grzegorzek zamienia to w wydarzenie, o którym klepie, i klepie, i klepie. Charles wędruje po Alasce, co widz już wie, a Grzegorzek powtarza, jakby z niedowierzaniem, że dotarło.

Mimo wszystko sztuka wspaniale rozgrzewa humorem w te mroźne dni.

środa, 25 stycznia 2012

Rzeź, Roman Polański

Neandertalczyk w lustrze

Zupełnym przypadkiem okazało się, że w Teatrze Powszechnym w Łodzi można obejrzeć sztukę pod prawie tym samym tytułem. Nie byłem i raczej na moje szczęście.

Znajomi woleli iść na Muppety, inni na nowego Scherlocka. Cóż, “de gustibus…” itd. Reżyseria Polańskiego nie jest największym walorem tego filmu, większe wrażenie robi scenariusz i gra aktorska. Te dwa elementy zdecydowały, że co chwila sięgałem po kolejne chusteczki, żeby wytrzeć oczy, nos, znowu oczy, znowu nos. Śmiałem się podobno aż nazbyt przesadnie. Może to dlatego, że nieco płaskie tłumaczenie nie oddawało wszystkich smaczków tekstu, co miałem przyjemność wychwycić.

Najlepsza jest Jodie Foster (Penelope). Na drugim miejscu postawiłbym Christopha Waltza w roli Alana. Zaskakująco dobra była Kate Winslet (Nancy). Johna C. Reilly (Michael) widzę jako uzupełnienie.

Dwie pary rodziców rozstrzygają konsekwencje pobicia jednej pociechy przez drugą. Sami sobie krzywdy przy tym nie czynią, ale jednak słownie dokonują rzezi, z której żywy nikt nie ma szansy wyjść.

Yasmina Reza jest Francuzką, choć domyślam się pochodzenia bliskowschodniego, i może stąd obserwacja niezwykłych zachowań ludzi zachodniej cywilizacji. Francuski oryginał zapewne różni się od filmu Polańskiego. Nie po to Polański pisał z autorką scenariusz. Rozkoszne jest przyglądanie się jak opadają pełne poprawności politycznej maski przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej. Neandertalczycy załatwiliby to przy pomocy maczug i kamieni, w warstwie słownej, neandertalczykom niedostępnej, jest to o wiele zabawniejsze i mimo rzezi mniej krwawe. 

Kapitalne teksy, kapitalna gra aktorska, Muppety mogą się schować.

sobota, 21 stycznia 2012

Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł, Antoni Krauze

Zaciskają się pięści

Ta drwina związana z terminem premiery filmu zabolała:



fot. sadistic.pl

Z dużym opóźnieniem obejrzałem ten film. I szkoda, i dobrze. Ja mam świeże porównanie z “W ciemności” Agnieszki Holland, który wypada jeszcze bladziej.

Dla mnie samego wydarzenia z 1970 roku to historia prawie nieznana.  Film miał dla mnie znaczenie edukacyjne, a i w warstwie filmowej jest dobry. Patrzyłem na kostiumy i scenografie, które znam z autopsji. Byłem nawet w stanie wyłapać błędy (bloki z fabryk domów z pierwszych scen filmu zaczęły powstawać kilka lat po 1970 roku, widać wstawione okna plastikowe, których wtedy jako żywo nie było).

Punktem wyjścia opowieści jest życie Brunona Drywy (Michał Kowalski), jego rodziny i znajomych. Zwykły szary obywatel niezaangażowany w ferment społeczny jaki powstał, a nawet całkiem go nieświadom, staje się ofiarą. Ofiarą zwykłą, niewnoszącą, przypadkową, a przez to tym bardziej dramatyczną. Film cierpi na podarte i niedokończone wątki, ale dzięki temu rośnie jego dramaturgia, a fabularnie uwypuklony jest chaos i brak jasnej oceny sytuacji wszystkich bohaterów. Przy dwóch ckliwych, ale życiowych scenach musiałem ocierać łzy.

Bardzo mi się podobało, że dla scen z życia zwykłych ludzi dobrani aktorzy nie są znani z seriali, dzięki czemu nie widać zbanalizowanych i oklepanych twarzy. Dla odmiany przedstawiciele “władzy” to aktorzy starsi, bardzo znani, ale też nie wyświechtani serialowym dorobkiewiczostwem.

Nie pasowały mi sceny z dyskusji członków “władzy”. Pokazują one cynizm “władzy”, jednak przez to są nazbyt dydaktyczne. Przypominałem sobie nazwiska tych ludzi, nigdy nie osądzonych za swoje zbrodnie. Młodszym nazwiska Gomułka, Kliszko, Moczar, Olszowski, Tejchma, Cyrankiewicz niewiele mówią. To też nie moje czasy, ale gdy słyszę te ohydne nazwiska zaciskają mi się pięści.

Nie widziałeś? Zobacz koniecznie.

niedziela, 15 stycznia 2012

W ciemności, Holland, Więckiewicz, …

Instynkt samozachowawczy… a wola życia

Nastrój miałem zły, więc akurat ten film nie był najlepszym na to lekarstwem. Ale akurat grali, a ja nie miałem się gdzie podziać ze swoimi emocjami.

Opowieść jest prosta. Leopold Socha (Robert Więckiewicz) wiedziony nadzieją łatwego zysku ratuje grupę Żydów uciekających z getta w czasie jego likwidacji – piszę beznamiętnie o “likwidacji getta” jak autor “Łaskawych”, a chodzi oczywiście o likwidację ludzi, jego mieszkańców, czyli ludzi, choć Żydów. Oni miesiącami opłacają swoją marną egzystencję w kanałach licząc na przetrwanie. On zaczyna się zmieniać, staje się za nich odpowiedzialny, podejmuje za nich racjonalne decyzje, a gdy następuje uwolnienie radośnie obwieszcza, że to jego Żydzi, on ich uratował.

Gra Więckiewicza perfekcyjna. Występuje wszędzie i jest tego wart, robi się z niego Nicolas Cage polskiego kina, lecz o talentach, o których Cage może tylko pomarzyć.

Totalnym wzruszeniem było dla mnie pojawienie się Marii Schrader, niezapomnianej Felice z “Aimee i Jaguar” – ile ja się spłakałem na tym filmie!

Za zdjęcia kasę wzięła Jolanta Dylewska i warta jest każdych pieniędzy.

Film zaczyna się naturalnym u większości ludzi, a przynajmniej tych potrafiących rozpoznać niebezpieczeństwo, instynktem samozachowawczym, co w wymiarze zdarzeń filmu oznacza ucieczkę. Potem jednak następują ciągnące się zdarzenia, które śmiało można zatytułować “Żydzi na  Dzikim Kanale”. W czasie seansu miałem kilkakrotnie ochotę wyjść, takie to było nudno-przewidywalne w tej kanałowej scenografii .

Nie wiem, czy to słabość scenariusza na podstawie książki Roberta Marshalla “In the Sewers of Lvov” (moje tłumaczenie “W kanałach Lwowa”), czy niedyspozycja reżyserki, ale nie zobaczyłem tego, czego się spodziewałbym po filmie niby godnym Oscara.

Jedyne, co mi pozostało, i może pozostanie w pamięci po tym filmie, to wola życia, wola przetrwania w sumie drugoplanowych postaci. Dla mnie niewiarygodne jest, że ich wola życia była tak silna mimo upływających miesięcy. Ja poddałbym się szybko; jakoś to wiem. Normalne życie niesie ze sobą wiele przykrości i upokorzeń, a co dopiero życie w oparach gówna. Może marzyłbym o zapachu świeżego powietrza, o spełnieniu marzeń sprzed ucieczki, ale czy cena nie jest zbyt wysoka? Może zamiast tego upodlenia lepiej zdusić instynkt samozachowawczy, zgasić wolę przetrwania w odrzucanym ze wstrętem otoczeniu i za jeden oddech świeżego powietrza, krótkiej wolności, oddać życie.

Wolałbym, żeby ten film był właśnie o tym. A tak, był o niczym. Przynajmniej dla mnie.

czwartek, 12 stycznia 2012

Obslugiwalem angielskiego króla, TVP2

Obsluhoval jsem anglického krále

Zaczyna się od pieniędzy. Czegoś zupełnie irracjonalnego, szeleszczącego papieru lub brzęczącego metalu, tak wartościowego dla wielu ludzi. Zaraz potem wchodzimy w seks. Podnieta to naturalna, wrodzona i z racji potrzeby przedłużenia gatunku, tak niezrozumiałej dla osób orientacji odmiennej, niezwykle pożądana. Autor nie rozumiał jednak ekonomii i nie poszedł tropem

1) pieniądze + seks = emerytura

2) emerytura / seks = 0 (zero)

3) seks * seks = HIV

4) emerytura – pieniądze = 0 (zero)

5) pieniądze^2 = rozpusta

A dalej dar, dar obserwacji ludzi. Młody jestem, ale już teraz wiele mógłbym o ludziach powiedzieć. Bo ludzie są prości jak konstrukcja cepa. Wystarczy ich obserwować, ba, sami wszystko wyłuszczą, jak na tym blogu wszyscy moi mili, co ostatnio miejsce miało.

Zabawne, że:

1) i 4) daje:

seks = 0 (zero)

co czyni działanie 2) niemożliwym.

Taniec kelnerów i dań oraz białych nażartych ludzi wśród ludzi kolorystyki odmiennej – bezcenne.

Przeszłość - zestaw memów: pojęcie zaczerpnięte od naczelnego, acz samozwańczego intelektualisty,będącego obecnie w zawieszeniu formalno-płciowym.

I w tym momencie przechodzimy do dominacji. Wiary w lepszość jednych nad drugimi i niepewnej opozycji tych ostatnich. Bo czy bycie zdominowanym nie jest miłe? O korzyściach z tego wynikających nie wspominając.

Spędziłem w Pradze tydzień, choć pracowałem z narodowościami raczej wszelkimi innymi. NIE! Czesi, to nie ci, którzy tworzą czeską kulturę. Wyrośli w tym otoczeniu, ale w kontaktach ze zwykłymi Czechami tego nie ma. Jest dystans, ale nie to, co ich kultura potrafi pokazać na zewnątrz. To przywara jednostek.

I znowu seks. Zapłodnienie jako funkcja cywilizacyjna…

Może trochę bredzę, ale pogrążam się w filmowym absurdzie.

Puk, puk, puk,: zapładniamy wiarę i napęd. A napędzeni rzucamy się w wir namiętności narodowo-socjalistycznej. Brrr! To takie passe. Mem wyklęty, eunuch doświadczenia.

Aż odzywają się nożyce. Są równie pożądane, jak rozpad wiary w to, co jest sprzedajną ułudą na odpustowym targowisku. I wtedy brutalna rzeczywistość, powszechna i wszechrozumiejąca, acz zapatrzona w siebie zamienia rzeczywistość w bajkę.

Bo dobre piwo, pieni się najlepiej… a nie?!

Wiem, poleciałem. Ale ile miałem z tego przyjemności, to Słowacji nie starczy.

czwartek, 5 stycznia 2012

Gwiazdy w noc sylwestrową, Teatr Wielki

Full wypas

Dni mijają, a ja wciąż nie opisałem koncertu z nocy sylwestrowej. Zapewniam, że było miło.

Uśmiałem się przy duecie Don Pasquale  i Doktora Malatesty z opery Gaetano Donizettiego “Don Pasquale” w wykonaniu Zenona Kowalskiego i Grzegorza Szostaka . Ten ostatni nie tylko ma świetny głos, ale jeszcze jest świetny aktorsko. Powiedzieć można, że śpiewa ze zrozumieniem i całym ciałem wczuwa się w rolę. No może tego ciała jest trochę za dużo, ale za te łzy rozbawienia wybaczam. Zenon Kowalski za to, naprawdę mógłby trochę się ruszyć aktorsko, żeby nie dawać ciała przy takim aktorze jak Szostak. Patryka Rymanowskiego niestety nie było.

Mniej więcej od piątej minuty jest to, co na koncercie. Tyle tylko, że Zenon Kowalski, jako Doktor Malatesta w szybkiej partii (ok. 8:00 minuty) oddechu nie bierze, a Mariusz Kwiecień o dziesiąt lat młodszy… cóż, musi, i gaża Metropolitan nie pomoże.


Ponownie wzruszyłem się przy duecie Bernadetty Grabias i Moniki Cichockiej. Po prostu wymiękam, kiedy obie śpiewają barkarolę z “Opowieści Hoffmanna” Jacquesa Offenbacha. Nie tak samo (w tym nagraniu kompletnie brakuje świetnej mini-reżyserii z gali operowej czy z nocy sylwestrowej, która wiele dodała), ale w równie wspaniałym wykonaniu Elīny Garanča i Anny Netrebko.


W arii tytułowej Giuditty “Kto me usta całuje” Franza Lehára świetny popis dała Bernadetta Grabias. Mam nadzieję, że oklaski jakie dostała wskazują, że publiczność zaczyna w niej dostrzegać divę, uwodzącą nie tylko głosem, talentem, czy urodą, ale i skromnością. 

Reżyser się nie wysilił, bo wyglądało to dosłownie jak na tym nagraniu z Anną Netrebko z rzucaniem kwiatów włącznie, tylko bez równie żywiołowego tańca:


Anna Wiśniewska-Schoppa umie się śmiać! To dobrze, zwłaszcza, że śmiech ma zaraźliwy. Liczę na nią i mam nadzieję, że z jednej strony rozrusza się, a z drugiej nie zrobi się nazbyt operetkowa.

Tak, tak, Joanna Woś is the best… yet.

O scenografii nie mam co pisać, bo dołożono tylko wielkie “2012” do scenografii z Wielkiej Gali Operowej. Kostiumy też te same. Tylko Dorota Wójcik wystąpiła w dosyć szalonych spodniach, których na gali nie miała.

Nie wiem, kto wybierał repertuar Monice Cichockiej, ale były to utwory kompletnie z czapy (poza duetem opisanym powyżej) i nie pasowały ani do formuły koncertu, ani do nastroju innych występów.

Andrzej Kostrzewski  zastąpił rozkołysanego Krzysztofa Marciniaka, ale szału nie było. Kiedy wreszcie pojawi się w Teatrze Wielkim jakiś fajny tenor?!

Agnieszka Makówka jakaś wystygła była. Szkoda. Coś jakby siła głosu nie nadążała za chęciami, mimo umiejętności.

Aleksandra Novina-Chacińska vel “Ranne słonko zaryczało” powinna się posłuchać z jakiegoś nagrania – może dałoby to jej do myślenia.

Ruben Silva urodził się może w La Paz, w Boliwii, w Ameryce Południowej, ale chyba był oddany do adopcji przez Eskimoskę wykonującą trzy ruchy na godzinę, żeby zmniejszyć dzienny wydatek energetyczny między zjedzeniem jednej foki, a drugiej. Przy czym czas ciąży, był dla niej okresem międzyfoczym, a później nie było z jedzeniem lepiej. Orkiestrze pod jego batutą tak bardzo brakowało energii w “Mambo” z “West Side Story” Leonarda Bernsteina, że aż żałość bierze.

Dla przypomnienia fragment filmu:


A dla wielbicieli nagranie “Mambo” w wykonaniu Simon Bolivar Youth Symphony Orchestra pod dyrekcją Gustavo Dudamela… z Wenezueli… z Ameryki Południowej, w Royal Albert Hall w Londynie:


Na koniec miała być niespodzianka. I była. Bernadetta Grabias i Joanna Woś zaśpiewały “Koty” (Duetto [Buffo] di due gatti, Les duo des chats, Cats duet, Duo de los gatos, Дуэт кошек [котов] ) Gioacchino Rossiniego. Brzmi dobrze? Niestety ze sceny dobrze nie zabrzmiało, zaśpiewane było niestarannie, a do tego śpiewaczki chyba same się wyreżyserowały i wyszło to bez polotu, wdzięku, o dowcipie nie wspominając.

Szukałem z godzinę jakichś fajnych wykonań, znalazłem dwa, i dla starszych, i dla młodszych (nieco świętojebliwe)

.


A potem zaczął się Nowy Rok.

Na przygotowywaniu tej notki spędziłem około 5 godzin. Dobrze, że miałem z tego frajdę i sam się czegoś nauczyłem Puszczam oczko