Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 14 marca 2011

Dydona i Eneasz, Zamek Sinobrodego, Teatr Wielki w Lodzi

Umrzeć z miłości? Tylko po co?

Jakiś nie chciał mnie zabierać na ten spektakl w Teatrze Wielkim w Łodzi. Z góry uznał, że mi się nie spodoba, takie miałem w każdym razie wrażenie. Z braku innych atrakcji, na przekór też Jakisiowi, ale i z chęci zobaczenia opery barokowej Henry Purcella i opery współczesnej Béli Bartóka na spektakl poszedłem.

„Dydona i Eneasz” po raz pierwszy wystawiona w 1689 r. w Londynie, ma niby trzy akty, ale całość trwa raptem godzinę i przerw nie ma. Podobała mi się muzyka, bo barok trochę mnie kręci. Dźwięki klawesynu koją moje ucho. Jednak wolę barokowe tercety, czy kwartety. Libretto opery jest nudne aż do bólu. Dydona kocha Eneasza, wiedźmy chcą im zrobić kuku, a Eneasz jest rozdarty między miłością a patriotycznym obowiązkiem. Dydonie nie podoba się rozdarcie Eneasza i na tę okoliczność ad hoc umiera czyniąc mu uprzednio wyrzuty. Pierwszy raz słyszałem operę śpiewaną po angielsku, co nie zmienia faktu, że ani słowa nie można było zrozumieć. Reżyser zapomniał po co jest, balet był totalną porażką, a kostiumy były z niewiadomego powodu cyrkowe, żeby nie powiedzieć jarmarczne. Scenografia składała się z kolumienek i głowy a la Mitoraj, co mniej więcej tak się miało do treści opery, jak truskawki do octu.

W drugim akcie „Zamek Sinobrodego” z 1911 roku. Jakiś zapowiedział, że może się zdarzyć, że wyjdzie wcześniej, bo nie zdzierży muzyki. Tu libretto jest jeszcze bardziej wstrząsające. Judith kocha Sinobrodego, udaje się na jego zamek, a następnie ignorując jego prośby o pocałunki domaga się kluczy od wszystkich komnat – klucznica jedna. I tak w koło Macieju, on chce pocałunków, ona kluczy, aż się to o farsę zaczęło ocierać. Wyciska od niego kolejne klucze, ocenia wnętrza zauważając, że jej ukochanemu do wegetarianizmu daleko. Wreszcie otwiera ostatnie drzwi i okazuje się, że Sinobrody ma na nazwisko Friztl. W scenografii przybyła dodatkowa głowa... z zupełnie niepojętych powodów. Reżyser uznał, że najlepiej będzie jeśli Judith będzie się nieśpiesznie snuć po scenie, a Sinobrody zastygnie.

Ku zaskoczeniu nas obu muzyka, śpiew, a także poetycka treść dialogów bohaterów (pomijając resztę) budowały mroczną, niespokojną atmosferę. Pachniało nieco horrorem i było przejmujące. Polecam.

Obie opery łączy nieszczęśliwa miłość kobiet do mężczyzn. Niestety istotę tragizmu tych kobiet trudno w przedstawieniu znaleźć; gdzieś się to zagubiło.

5 komentarzy:

  1. Jakiś zapowiedział, że może się zdarzyć, że wyjdzie wcześniej, bo nie zdzierży muzyki.

    Bójta się Boga! Toż to Bartók, a nie Berg na przykład :P Bartók nie gryzie, co zresztą widać w podsumowaniu akapitu. Berg też nie gryzie, ale mogę zrozumieć, że "Lulu" czy "Wozzeck" nie są dla każdego ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. 2nieprosty: Widzę, że jesteś w temacie, to może poleć coś Bartoka tak, żeby nabrać ochoty, a nie zniechęcić się.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zacznij zatem od oczywistości. Jeśli lubisz symfonie - koniecznie Koncert na orkiestrę. Jeśli wolisz rzeczy kameralne - drugi kwartet smyczkowy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Drugi kwartet smyczkowy w tym chyba udanym wykonaniu... jednak mnie nie bierze ;(
    http://www.youtube.com/watch?v=sh-j_bnkEKA
    koncert zaś jest tu
    http://www.youtube.com/watch?v=VUfKFejX3Tg
    niestety nagranie uwzględnia gruźlików. Mroczne. Robi wrażenie... ale to chyba nie moja bajka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie nie chodziło o to, że mogę nie "zdzierżyć" Bartoka, bo tę muzykę jednak znam, choć całej twórczości kompozytora nie. W niedzielę obawiałem się czy wytrzymam na Bartoku (był drugi w kolejności) po nudnej "Dydonie...". Nie tylko wytrzymałem, ale doceniłem starania orkiestry i Łukasza Borowicza

    OdpowiedzUsuń