Szukaj na tym blogu

niedziela, 20 listopada 2011

Slużące, Tate Taylor, Viola Davis

Czarno na białym

Film o segregacji rasowej w USA lat sześćdziesiątych. Jakżeż to niedawno ten wzór demokracji roszczący dziś sobie prawo do pouczania innych tkwił w okowach ciemnoty. Kobiety są na pierwszym planie; kobiety służące i kobiety pracodawczynie. Niby po przeciwnych stronach barykady, ale jednocześnie służące są wprowadzone w najintymniejsze sprawy swoich pracodawczyń. Służącą można pomiatać, jednak liczba haków, jakie służba może zebrać potrafi być druzgocąca. No i trzeba uważać, czym może nakarmić.

Film bardzo przyjemny, świetnie zagrany. Wart obejrzenia, jeśli pojawi się w telewizji.

środa, 16 listopada 2011

Rewizor, Gogol, Teatr Jaracza, Marek Fiedor

Mateczka z cycem

Premiera “Rewizora” Mikołaja Gogola według scenariusza i w reżyserii Marka Fiedora odbyła się w minioną sobotę. Nie byłem wtedy, ale Teatr Jaracza nawiedziłem z Jakisiem w środę. Widzowie o średniej 25 lat, a gdyby nie my, to pewno 24. Trochę się dziwiliśmy, że zamiast siedzieć na normalnej widowni krzesła rozstawione są na podestach i scenę ogląda się, jak ze stadionowych trybun. Wyjaśniło się w trakcie. Liczba planów na scenie sięgnęła nawet trzech i najbardziej oddalony nie byłby widocznej ze zwykłej widowni. W sumie opłaca się usiąść dalej, w sensie wyżej.

Scenografia nawiązuje do siermiężnych lat PRLu i czasów nam współczesnych. Starocie wędrują w kąt, zastąpione przez nowe sprzęty, ale ludzkie przywary, głupoty i odwieczne reguły gry pozostają. Scenografia nie powala, ale doceniam jej głębię, dosłownie i w przenośni. Po spojrzeniu na plakat spodziewałem się kostiumowego odjazdu, ale… zawiodłem się.

Fiedor pociął tekst i wykorzystał fragmenty innych utworów Gogola: Ożenku, Martwych dusz i Newskiego prospektu (coś tam wyczuwałem, ale doczytałem w programie) . Wyszedł chwilami niespójny misz-masz. Początek nudzi, potem sztuka się rozkręca, jest nierówna, ale są dobre sceny.

Mocna stroną Jaracza są aktorzy… jak zawsze. Milena Lisiecka w roli Anny powala i pokazuje do czego może przytulić młodego kochasia (patrz tytuł). Mariusz Jakus w roli Antoniego – horodniczego jak wyżej, ale bez cyca. Zabawny jest Marcin Łuczak w roli urzędnika z Petersburga, uwodzicielski (jak zwykle) Hubert Jarczak w epizodycznej roli służącego owego urzędnika. Wrażenie robi też Przemysław Kozłowski w roli zarządcy placówki leczniczej. Najsłabszym ogniwem jest Iwona Dróżdż-Lipińska w roli córki Anny i horodniczego. Aktor powinien mówić do widza, a nie do siebie… tak jakoś chodzi o to, żeby aktora było słychać i można było zrozumieć, co mówi.

Publiczność zgotowała owację na stojąco. Było to przesadą, ale OK, niech zachwyca, nawet jeśli nie do końca zachwyca.

Czy warto? Hm, dla talentu aktorów… warto!

wtorek, 15 listopada 2011

Listy do M., Stuhr, Karolak, Malaszyński, Adamczyk, Wagner, Bujakiewicz

Ckliwie, ale z mocnym akcentem na “G”

W kinie tłum. Odkąd Multikino obniżyło ceny na bilety trudno się tam dopchać. Bilety trzeba rezerwować przynajmniej dzień wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Dlaczego Jakiś mnie zaciągnął na ten film? Nie wiem. Może potrzebował trochę romantyzmu.

Kto nie chce poznać fabuły, niech dalej nie czyta.

W filmie cała gama postaci. Radiowiec samotnie wychowujący syna i nie znajdujący nikogo, kto zastąpi zmarłą żonę. Casanova używający życia i niezainteresowany założeniem rodziny. Szefowa suchym życiem zagłuszająca ból po stracie dziecka. Hostessa, która straciła nadzieję na poznanie faceta życia, policyjny negocjator na skraju załamania, z rodziną w stanie rozpadu i wreszcie szef agencji naciskany przez rodziców, by wreszcie przedstawił im swoją dziewczynę. Do tego troje dzieci, jeden noworodek i postaci epizodyczne.

Film jest przede wszystkim ckliwy. Mocno bazuje na wigilijnym sentymencie plus wzruszające dzieci. Jest trochę humorystycznych gagów (radiowiec rzuca śnieżkę i jakby strzałą Amora trafia w nieprzewidującą niczego hostessę) i tekstów (“kurwa mać” w wersji dla dzieci brzmi “urwał nać”).

Tytuł z czapy, bo tytułowe listy jakoś się nie pojawiły.

Jakiś otarł łzy, ja też, trochę się pośmialiśmy. Za rok pewno będzie można zobaczyć ten film na TVN.

Radiowiec skuma się z hostessą, Casanova odwiedzi dziewczynę której spłodził dzieciaka, szefowa wzruszy się sierotą, a negocjator spędzi święta w okolicznościach niezwykłych, ale spajających rodzinę. Wątek jednego dziecka pozostanie bez zakończenia, ale kto powiedział, że dzieci z rodzin patologicznych są nieszczęśliwe.

Ale jeszcze szef agencji! Otóż szef agencji wreszcie przedstawi rodzicom i rodzinie swojego chłopaka. Politycznie poprawne, ale bomba. Wyszło bardzo naturalnie, bez żadnego przegięcia, rzec można: wzorcowo. Do tego ten szept matki do syna “Ale przystojniak”. O dziwo Jakiś nie wyczuł, co się wydarzy, ja trafiłem. Publiczność scenę przyjęła życzliwie.

I tak to nachalna gejowska propaganda coraz bardziej wciska się w mainstream. Ku chwale ojczyzny!

niedziela, 13 listopada 2011

Maria Stuarda, Donizetti, Grabias, Woś, Teatr Wielki

Trzecie płuco w pudełku od zapałek i faux pas


fot. archiwum Teatru Wielkiego

Jakoś nie było kiedy napisać o premierze “Marii Stuardy” 15 października 2011. I źle, bo wygląda jakbym to przedstawienie negował. Owszem, inscenizacji nie uważam za olśniewającą. Szczerze, to najlepiej na spektaklu usiąść, zamknąć oczy, a następnie słuchać muzyki i śpiewu.

To najpierw, co mi się nie podobało.

Scenografia!!! Koszmar. Inscenizacja jest wspólną produkcją Teatru Wielkiego w Łodzi, Teatru Wielkiego w Poznaniu i Opery Śląskiej w Bytomiu. I tu tkwi pies pogrzebany. Opera Śląska ma małą scenę, by nie powiedzieć scenkę. I scenografia (Bruno Schwengl) jest do wielkości tej sceny dopasowana. Efekt na łódzkiej scenie nie jest korzystny. Chór i soliści wyglądają na wciśniętych w tytułowe pudełko od zapałek. Do tego jeszcze schodki tu i tam; aż dziw, że nikt sie nie wywrócił. Czemu scenografia nie jest bardziej rozwinięta i dopasowana do wielkości sceny zupełnie nie rozumiem. Względy finansowe na pewno miały tu znaczenie, ale miej proporcjum mocium panie.

Kostiumy (Bruno Schwengl, jak wyżej) też nie rzuciły mnie na kolana, no może poza kostiumem Elżbiety (Bernadetta Grabias). Dopasowanie świetne (nieco tandetna okrutnica z upodobaniem do kosztowności), wystarczy spojrzeć na zdjęcie u góry zestawiające z Marią (Joanna Woś). Nie podobały mi się też zestawienia kolorystyczne scenografii i kostiumów. Czerwone na czerwonym, czarne na czarnym. Jakby o jakąś mimikrę chodziło.

Szokujące, że rolę Leicestera musiał zaśpiewać tenor z odległej Korei (zapewne południowej) Sang-Jun Lee. Cóż, z polskimi tenorami jest problem. Są, ale najwyżej na poziomie kamieni półszlachetnych, bo o diament (nieoszlifowany brylant) to raczej u nas trudno. Pan Lee, jako Leicester, nie byłby dla mnie podnietą do rywalizacji i mordowania konkurentki, no ludzie! z tym wzrostem!

Reżyseria nie jest najmocniejsza stroną spektaklu. Jest taka… niedostrzegalna, wycofana i nieistotna. W sumie może reżyser (Dieter Kaegi z Niemiec) uznał, ze nie jest w ogóle potrzebna.

A co robi wrażenie?

Spektakl broni się muzyką Donizettiego (dyryguje Ruben Silva) oraz bajecznymi głosami i rolami Bernadetty Grabias i Joanny Woś. Przy czym Bernadetta Grabias poza świetnym śpiewem wspaniale gra, a Joanna Woś daje wokalny popis w trzecim akcie. Posłuchałem paru nagrań z tego aktu nim poszedłem na spektakl. W modlitwie Marii śpiewanej wspólnie z chórem soprany wykonują frazę przez kilkanaście taktów dzieląc ją na pół. Woś robi to na jednym oddechu. Fraza jest piano, ale kończy sie forte. Woś albo ma trzecie płuco, albo, wulgarnie to ujmę, zasysa powietrze innym otworem.

Na bankiecie doszło do faux pas. Widzowie weszli do teatralnej kawiarni bez ładu i składu i, jak to na źle zorganizowanych bankietach bywa, zaczęli wyjadać wszystko, co było na stołach. Także wypijać, choć wina były dziwne i z winem niewiele miały wspólnego (coś na bazie aronii). Bernadetta Grabias już była. Weszła cicho i niepostrzeżenie. Gdy weszła Joanna Woś jakiś pan wstąpił na krzesło i zwrócił uwagę wszystkich na pojawienie sie artystki. No to wszyscy się rozklaskali. Joanna Woś wystąpiła z krótką przemową. Niestety nie zauważyła obecności swojej koleżanki, ani jej roli w operze. Jakaś małość wyszła. Szkoda.