Szukaj na tym blogu

piątek, 28 października 2011

Teatr Muzyczny, Wonderful Town, Leonard Bernstein, Zbigniew Macias

Gdyby kózka nie śpiewała

Premiera musicalu “Wonderful Town” w Teatrze Muzycznym 1 października 2011 roku była podwójna. Widzowie mogli obejrzeć nowy tytuł w nowych, ledwo co oddanych do użytku, wnętrzach teatru.

Jest OK. Wszystko świeże i pachnące. Gdyby nie to, że zostawiono trącące myszką płaskorzeźby, to nawet napisałbym, że jest nowocześnie. Choć sprzęt nagłaśniający robi wrażenie. W foyer jest nowy żyrandol i nawet mi sie podoba. Fajnie, że nad wejściem – powiększonym – zrobiono taras i palacze mają gdzie skoczyć na dymka. Niestety taras nie ma zadaszenia, choćby częściowego.

Widownia zmniejszyła się. Jest podzielona na kilka stref. Doradzam przyduszenie węża w kieszeni i jeśli już ktoś się wybiera do Teatru Muzycznego w Łodzi, to lepiej wybrać miejsca w I i II strefie. I na pewno nie na balkonie. Nie wiem, czy to kwestia niewłączenia wentylacji, czy jej niskiej efektywności, bo na balkonie i w tylnych rzędach na parterze było gorąco i duszno.

Nim rozpoczął się spektakl trzeba było przesiedzieć część oficjalną. Na sali byli sami święci i przyznawali nagrody, wyróżnienia, dyplomy. Ciągnęło się to strasznie. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie pani z ministerstwa. Jedna jedyna nie czytała swojego krótkiego przemówienia z kartki, mówiła płynnie, a do tego łodzianka. Najśmieszniejsze były oczywiście panie z ZASPu. Jak zawsze w strojach wyglądających jak kostiumy z jakiegoś kabaretowego przedstawienia.

Musical “Wonderful Town” opowiada banalną historyjkę o dwóch dziewczątkach, które z prowincji przeniosły się w poszukiwaniu spełnienia zawodowego do Nowego Jorku i zamieszkały w dzielnicy pełnej dziwaków. Oczywiście ich wszystkie perypetie dobrze sie kończą.

Scenografia Ilony Binarsch dziwna. Wszystko dzieje się w pierwszym planie, scena w ogóle nie ma głębi. Dopiero w ostatniej scenie to się zmienia. Kostiumy pani jak wyżej banalne, a słyszałem też głosy, że do gruntu złe.

Większe wrażenie niż scenografia i kostiumy robi choreografia i ruch sceniczny Artura Żymełki. Dokładnie to, z czego naśmiewały się Dawn French i Jennifer Saunders w klipie o Mamma Mia: piorę, piorę, wieszam, wieszam, pajacyk… i od nowa. Żenada.

Zginęła mi obsadówka niestety, więc nie wiem, która z pań grała Eileen. To ważne, bo dzięki tej pani poznałem nowe pojęcie śpiewacze “mieć kozę w głosie”. Pani dawała wspaniałe popisy koziego śpiewu i czyniła to najwyraźniej w pełni świadoma swojego talentu. Pozostali śpiewacy śpiewali ze swoją nieznośną operetkową manierycznością.

Reżyseria? To ktoś to reżyserował?!

Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów klapę przedstawienia widownia amfiteatru (bo balkonu już nie)nagrodziła oklaskami na stojąco, choć podnosili się z ociąganiem. Ja i Jakiś czuliśmy się jak w kościele, z tym, że gdy my siedzimy wszyscy tam klęczą.

wtorek, 25 października 2011

Święta Joanna szlachtuzów, Bertolt Brecht, Jarosław Tumidajski

Reżyserze! Szanuj widza!

Dawno już była premiera tego przedstawienia, bo 1 października, ale jakoś nie było kiedy napisać, bo zresztą za bardzo nie ma o czym.

Posłużę się recenzją Renaty Sas, a właściwie jej częścią, całość jest na e-teatrze.

Gdyby to był film, byłby to horror klasy C. Zsyp gadżetów i perwersji odsłonięty w inscenizacji "Świętej Joanny szlachtuzów" Bertolta Brechta, którą na Małej Scenie Teatru Nowego zrealizował Jarosław Tumidajski, można by przypisać pracy koncepcyjnej całego przedszkola po obejrzeniu japońskich kreskówek. (…)

Może reżyser dobrze się bawił? Podczas piątkowej premiery publiczność raz dała znać, że jest śmiesznie, kiedy ze sceny pada pytanie: czy to ma sens. Żal Brechta topionego w sedesie.

Czego tam nie było! Seks z kościotrupem, korona cierniowa w sedesie, sranie na scenie z podglądem tegoż z wnętrza sedesu, no i wszechobecna mielonka.

Wobec nagromadzenia środków i rekwizytów treść uciekła… daleko. Reżyser chyba świadomie trzymał widzów przez godzinę czterdzieści bez przerwy świadom, że większość po przerwie nie wróci.

Koszmar i strata czasu. A Tumidajski niech przemyśli, czy nie lepiej zająć się czymś łatwiejszym.

Szyderstwo z Teatru Telewizji

Bank Millenium – schlebiamy niskim gustom

“Powrót do tradycji”, “powrót do korzeni” – tak komentowany jest wczorajszy spektakl teatru telewizji. Piszą to ci, którzy raczej nie mieli szansy oglądać dawnych spektakli tego teatru. Ten spektakl można nazwać najwyżej relacją na żywo z przedstawienia, a nie teatrem telewizji. Dlaczego? Bo w teatrze telewizji aktorzy nie grali w stronę publiczności, scena miała cztery ściany, a kamery nie operowały od strony publiczności, tylko były wszędzie. To czyniło teatr telewizji zjawiskiem niezwykłym i telewizyjnym właśnie.

Sztuka jest kiepska, ale reżyser i aktorzy (poza Maciejem Stuhrem) przerysowali postaci do poziomu teatru kukiełek. To była szopka, amatorski teatrzyk podwórkowy, a nie teatr. Krystyna Janda zapatrzona w siebie, gra dla siebie, nie wchodzi w interakcje. Niszczy swoją postać tak skutecznie, że staje się to autoparodią. Często nie można zrozumieć, co bełkocze. Brak dykcji wychodził u wszystkich czyniąc z Cole’a Portera – kolportera. Wszyscy też popadli w aktorską egzaltację.

Reżyser Andrzej Domalik całkowicie się poddał Jandzie i konsekwentnie nie reżyserował. Zwróciliście uwagę na epizod z pieskiem? Konia z rzędem temu, kto wie, co to wniosło do treści sztuki poza jej wydłużeniem.

Poddała się też Krystyna Tkacz w roli Dorothy. Robiła z siebie idiotkę na równi ze swoją imienniczką. Smutne, ale czego się nie robi dla pieniędzy. Podobnie Wiktor Zborowski (Saint Clair), który grał jakby chciał, a nie mógł. Za jedyną sensowną postać uważam Cosmę McMoona, granego przez Macieja Stuhra.

Zespół jest na takim poziomie profesjonalizmu, że kierownik literacki nie wyłapał “ilości miejsc”.

Publiczność? Cóż, publiczność tego spektaklu spełniała dokładnie te same warunki, co publiczność Florence Foster Jenkins – warszawskie towarzystwo wzajemnej adoracji.

Mam wśród znajomych wielu jandofanów. Mogę ich tylko zachęcać, by na swą idolkę spróbowali spojrzeć z dystansem.

poniedziałek, 24 października 2011

Boska, Florence Foster Jenkins, Krystyna Janda, Teatr Telewizji

Szmira do potęgi

Już dziś o 20:30 telewizja powraca do dawnej tradycji bezpośredniej transmisji spektakli teatralnych.

Sztuka opowiada o Florence Foster Jenkins, znanej jako najgorsza śpiewaczka operowa świata. Talentu nie miała, ale miała pieniądze. Odziedziczoną fortunę wydawała na wynajmowanie sal koncertowych, gdzie dawała swoje popisy wokalne, nierzadko przy pełnej, choć zszokowanej widowni.

Sztuka jest szmirą o szmirowatej “artystce”, szmirowata jest reżyseria Andrzeja Domalika i gra aktorska Krystyny Jandy. Co z tej szmirowatości wyjdzie aż strach pomyśleć, ale z ciekawości wielkiej zobaczę.

Możecie posłuchać Pani Jenkins z jednego z nagrań.

piątek, 21 października 2011

Lasota, Strumillo i Le Corbusier

Tartinki w andel’sie

Namówiłem Jakisia, żebyśmy ruszyli na miasto śladem designu. Obejrzenie pierwszych dwóch wystaw, czyli Agnieszki Lasoty “A ten pokój będzie pusty” i Macieja Strumiłło “Qi i roztańczona tkanina” zajęło nam 15 minut wliczając przemieszczenie się samochodem z Tymienieckiego 3 na Zachodnią 54/56 do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych.

Ja rozumiem rozrzucenie wystaw po mieście – w czasie biennale w Wenecji jest to świetny powód do połażenia po mieście i zajrzenia w mniej turystyczne zakątki – ale bez przesady! Na Tymienieckiego pusto jak w tytule wystawy. Pięć ekranów z bliżej niesprecyzowanymi i całkiem nieangażującymi filmikami. W AOIA projekty szarych tkanin zadrukowanych obrysami tańczących postaci – trochę mroczno-groteskowe, bo wygląda jak obrys roztańczonego trupa. Okazuje się, ze można ten wzór wykorzystać do obciągnięcia poduszki, kołdry i fotela, tudzież wykonać stolik – w życiu bym na to nie wpadł.

To zupełnie niepoważne, żeby zapraszać do miejsc, gdzie prezentuje sie dosłownie kilka przedmiotów! Szkoda czasu i zachodu.

Zakończyliśmy w andel’s Hotel, gdzie pokazano kilka foteli, szezlong i stoliczki marki Le Corbusier. Jakiś niestety bardziej docenił wnętrze hotelu, a nie wystawione przedmioty. Za to jaki andel’s ma catering!!! Całkiem dobre wino, świetne i rozmaite tartinki, niezwykle uprzejmi kelnerzy, a do tego wszystkiego więcej niż obecni byliby w stanie przepić i przejeść. Trzeba przyznać zrobili wrażenie.

Mam karnet, ale jakoś dotąd nie był mi potrzebny, żeby wejść na którąkolwiek z wystaw.

Lódź Design Festival 2011, Change

Pierwsze wrażenie? Za mało!

Wczoraj o 18:30 rozpoczęła się piąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Designu „Łódź Design Festival 2011”. Na parterze urządzanego właśnie biurowca przy Targowej 35 zrobiło się bardzo tłoczno. Organizatorzy i mecenasi dłuższy czas robili sobie nawzajem loda przy zerowym zainteresowaniu zgromadzonych – nie było nic słychać. 

W końcu tłum ruszył zwiedzać piętra. Robi wrażenie, że jeszcze dwa dni temu sale były puste, nie było niczego i organizatorzy dokonali cudu pracując pewno do ostatniej chwili.

Niestety wystawione przedmioty dupy nie urywają. Pionowe ogrody są może nowością w Polsce, ale ja je w tym roku widziałem w Paryżu, gdzie istnieją w przestrzeni publicznej już od paru lat. Wazon z porcelitu idealnie przypominający pogniecioną torebkę papierową jest przykładem konceptu znanego od lat.

Sporo jest nawiązań do stylistyki lat sześćdziesiątych, co w sumie podoba mi się, bo mam sentyment. Największe wrażenie zrobiła na mnie sofa z obiciem udającym surowe drewno. Widać było, że materac jest gruby i na pewno miękki, jednak wzór drewna działał tak silnie na wyobraźnię, że wrażenia twardości siedziska nie można się było oprzeć.

Ta wystawa pozostawia niedosyt zarówno jeśli chodzi o przedmioty, jak i ich liczbę. Zobaczymy, co będzie dalej.

Karnety: 80zł bez rejestracji, 40zł po rejestracji. Bilety jednorazowe: 30/20zł bez rejestracji, 15/10zł po rejestracji.

Festiwal potrwa do 30 października.

wtorek, 18 października 2011

Baby są jakieś inne, Marek Koterski

Kobiety dowalają facetom

Ubawiłem się, jak usłyszałem tego fajansiarza Leszka Millera z poważną miną zaznaczającego, ze lewica już dawno protestowała przeciwko obecności dwóch skrzyżowanych belek w sali posiedzeń Sejmu. Ach joj, jaka ta lewica waleczna, a ludzie tak nie doceniają tych podstarzałych brzuchaczy.

A my z Jakisiem w Multikinie na Twarzowym Ftorku. Śmiesznie, bo studenciaki za ulgowy bilet płacili 14 zeta, a my emeryci za 13 zeta.

Film tani aż do bólu. Cała rzecz dzieje się w samochodzie jadącym na lawecie, co niestety widać. Dialog dwóch dojrzałych, acz prostych facetów o kobietach śmieszny i celny, ale jednak trochę monotonny. Perfekcyjny jest Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz trochę mniej. Panowie omawiają damskie torebki, kobiety-kierowców, kobiety w toalecie (mało estetyzujące), kobiety żądające równouprawnienia, kobiety odsuwające męża i zakochane w dziecku i siebie w tym płciowym sosie, w którego przepisie są coraz bardziej marginalizowani.

Co robić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po orgazmie?
Wytrzeć chuja w firankę!

Nie spróbuję, ale tyle z filmu zapamiętam. Do obejrzenia w kinie lub przy okazji.

sobota, 8 października 2011

Stefan Krygier w Atlasie Sztuki

Malarstwo 3D



Wyciągnęliśmy się dziś nawzajem z domu na wystawę w Atlasie Sztuki. Stefan Krygier nie jest Jakisiowi obcy, ale szerszego spektrum jego prac nie znał. Mieliśmy niesamowitą frajdę z oglądania przeglądu prac Krygiera: od lat młodzieńczych inspirowanych Egiptem, Strzemińskim i Picassem, przez wiek średni z odniesieniami do Stażewskiego, aż po prace namalowane pod koniec życia, kiedy inspirację znajdował między innymi u Dalego, ale też szedł już własną drogą.

Obrazy mają niesamowitą głębię. Malarz potrafi w dwóch wymiarach stworzyć niesamowite wrażenia przestrzeni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Berlinie widziałem wystawę hologramów, co było wówczas synonimem nowoczesności. Obrazy Krygiera to takie hologramy dające pełne złudzenie obrazu 3D na płótnie.

Artysta zachwyca też dopieszczeniem szczegółu i pracowitością. Zwróćcie uwagę na obraz “Przekształcenie II” z 1972 roku – namalowanie tego niepozornego, szarego obrazu to po prostu mrówcza robota. Na pewno powali was obraz “Uczta u Lukrecji Borgii”, gdzie widać obraz z punktu widzenia widza i z wnętrza obrazu. Do tego co za poczucie humoru!

Wystawa potrwa już tylko do 16 października.