Szukaj na tym blogu

środa, 30 marca 2011

Słowo, Grzegorzek, Jaracz, recenzja

Wiara czyni cuda

Kto czytał komentarze wie, że przez niejaką Martę zostałem wyzwany od ostatnich za to, że na spektaklu Grzegorzka nie popuściłem w spodnie. Poza krytyką mojej osoby i moich wrażeń ze spektaklu odwołała się do recenzji w Wyborczej i Dzienniku Łódzkim. Odnalazłem je i przeczytałem.

W Wyborczej do sztuki odniosła się Malwina Wadas w tekście Premiera w Jaraczu: Modlimy się o cud

O analizę tej żałosnej „recenzji, a la wypracowanie” chętnie poprosiłbym Ge. Składa się ze Wstępu, Opisu akcji, Listy Płac, i wyrazu scenograficznej egzaltacji autorki. Powinno być Opis, Analiza, Wartościowanie i Synteza. Szczególnie w Liście płac do płac właśnie odwołała się autorka zwiększając swoją wierszówkę na maksa. Łódzka Wyborcza to dopiero prawdziwy dramat, co nie zmienia faktu, że jej byli dziennikarze cieszą się szczególnymi względami przy obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Miasta.

Kolejna recenzja jest z Dziennika Łódzkiego – takiej upadającej gazety regionalnej, którą czyta coraz mniejsza liczba ludzi. Autor: Łukasz Kaczyński, "Zuchwała energia, która kipi w "Słowie"" (niestety trzeba się zalogować, żeby przeczytać) Struktura tekstu Kaczyńskiego jest nieco bardziej wyrafinowana... no powiedzmy. Ocenia już w pierwszym akapicie: „spektakl o wielkiej sile, gęsty, absorbujący zarówno na płaszczyźnie myślowej jak estetycznej”. Czemu autor tak myśli pewno dowiemy się dalej. Następnie daje Opis akcji, buu. Następują cztery (!) wersy analizy z odniesieniem do Ibsena (co za spostrzegawczość!) zakończone słowami „Spektakl przez niego przygotowany cieszy jeszcze z kilku ważniejszych powodów.” Co daje asumpt do opisu scenografii i reżyserii świateł – to te ważniejsze powody?! Trzy kolejne wersy opisujące początek przedstawienia nie bardzo konweniują z napięciem czytelnika wywołanym słowami „ważniejsze powody”. Kolejnych dziesięć wersów, to lista płac z prywatnymi ocenami aktorów. Całość autor kończy słowami «"Słowo" to spektakl sezonu!» - ot tak ni z dupy, ni z pietruchy.

A biedna Marta, w zmoczonej własnym moczem (mocz, moczyć) sukience klęczy przed kupą i wmawia sobie, że to tort. Smacznego, łeeee…

Niech żyje wojna!!! Monika Strzępka, Pawel Demirski, Teatr Powszechny

Fiut Męski Elegancki

W sobotę nawiedziłem Teatr Powszechny, gdzie w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych obejrzałem spektakl „Niech żyje wojna!!!” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki i w wykonaniu zespołu Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha. Wspominałem już o tym przy notce o „Słowie” w reżyserii Mariusza Grzegorzka.

Tekst sztuki jest inspirowany powieścią Janusza Przymanowskiego i chyba też serialem „Czterej pancerni i pies”. I tu mógłbym się dalej rozwodzić o spektaklu, ale aż tak bardzo mi się nie chce. W końcu nikt mi za to nie płaci, niewielu to też czyta, bo przecież nikt ze znajomych do teatru nie chodzi. Dość, że tekst jest dosyć dobry – mnie się podobał, scenografia taka sobie, reżyseria kiepska (Strzępka chce za dużo, zbyt dosłownie i gubi się w odmętach, a i skróty by się przydały), z aktorów wyróżniał się Marcin Pempuś, robiący wrażenie wszechstronnością i dużymi możliwościami. Co więcej…

Tytuł notki nie jest tu przecież od parady. W pierwszej scenie, która akurat mnie się bardzo podobała, premier Mikołajczyk (jak ktoś nie wie kto zacz, niech sprawdzi wojenną historię Polski) stawia żądania Stalinowi. Nazbyt to może dosłowne, ale robi wrażenie, że Marcin Pempuś jest nagi. Nagi jest też Andrzej Kłak, który później gra Janka Kosa. Przyrodzeniu Andrzeja Kłaka dobrze się nie przyjrzałem, ale fiutek Marcina Pempusia miałem niemal na wyciągnięcie ręki. W swoim życiu widziałem parę fiutów, które o wiele lepiej prezentowałyby się na scenie. Rozochocony stanąłem nagi przed lustrem… tylko po to, żeby uznać, że fiut męski w zwisie elegancki nie jest. I mój też nie jest, co z pokorą przyznaję.

niedziela, 27 marca 2011

Slowo, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Z pilotem w ręku

Pampers, każdy kojarzy z dziecięcą pieluchą. Nie każdy wie, że są też takie pampersy dla dorosłych. I są one niezbędne dla tego spektaklu, jak i prezentowanego w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych „Niech żyje wojna!!!” (o czym w kolejnej notce, wraz z podsumowaniem festiwalu). Kurwa, dwie godziny bez picia i szansy na wysikanie się.

Lubię repertuar teatru Jaracza, ale już przy Dybuku miałem wątpliwości. Teraz wątpliwości nie mam. Grzegorzek niech robi karierę w parafialnych kółkach teatralnych. Po osiemnastu godzinach spektaklu "Słowo" Kaja Munka okazało się, że minęła dopiero godzina. W banalnej scenografii autorstwa reżysera rozgrywa się nie mniej banalne starcie chrześcijańskich sekt w realistycznej do bólu inscenizacji. Tak, kurwa, nic z tego nie wynika, że aż zatwardzenia można dostać.

Farsowym elementem spektaklu jest częstowanie kawą. Biedni i bogaci kawę serwują każdemu. Jak jakiś product placement. Jednak tego misterium kawy nie daje się wytrzymać.

Daje się to obejrzeć z pilotem. Nieustanne pauzy pozwalają na zmianę kanału, całość można przyśpieszyć o 50%, często trzeba podgłośnić, czasem ściszyć.

Nie trać czasu, życie jest ciekawsze.

piątek, 25 marca 2011

Utwór o matce i ojczyźnie, Jan Klata

Po prostu WOW!

Kolejną dla mnie odsłoną Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych był „Utwór o matce i ojczyźnie” według adaptacji nominowanej do nagrody Nike książki Bożeny Umińskiej-Keff, w reżyserii Jana Klaty, w realizacji Teatru Polskiego z Wrocławia.

Ten spektakl był chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu. Stawił się tłum widzów,  znaleźliśmy wolne miejsca siedzące, ale wielu widzów stało lub przysiadło gdzie się dało. Spektakl ponownie odbył się w jednaj z hal zdjęciowych Wytwórni. Ma to tę specyfikę, że nie ma sceny, aktorzy grają na poziomie pierwszego rzędu widzów. 
Znowu zacznę od scenografii, której autorką jest Justyna Łagowska. Zajęła się także światłem i kostiumami (plus Mateusz Stępniak). Kiedy usiadłem, pierwszym moim wrażeniem było „jaka skromna scenografia!”. Raptem cztery pudła na kółkach i trzy długie skakanki ułożone w trójkąt na podłodze. To jak ta scenografia przeistoczyła się w trakcie spektaklu zrobiło na mnie duże wrażenie. Szafy okazały się pełne życia, tylna ściana ożywała, gdy zapalało się światło. Aktorzy (bo w tym jeden aktor) ubrani w czarne suknie, czerwone szpilki i kojarzące się z Afryką (Nigerią?) peruki. Do tego świetna reżyseria światła, które grało nie mniej niż aktorzy.

Na plakacie widnieje nazwisko Maćko Prusaka, jako choreografa. Zdziwiłem się, do czego choreograf był potrzebny. Jednak to, co się działo na scenie choreografa wymagało. Żywiołowy ruch sceniczny robił kolosalne wrażenie.
Jan Klata wyciął epilog powodując mieszane uczucia u autorki. Zapewne było wiele innych ingerencji w tekst. Podstawa była jednak uchwytna: historia matki, holokaust, konflikt matki i córki, z tą ojczyzną trochę nie wyłapałem. Sceny pełne są symboliki i metafor, w takim natężeniu, że percepcyjnie nie dawałem rady ogarnąć, co się dzieje. Zabawne były odniesienia popkulturowe. Jakisiowi musiałem podpowiedzieć kto to jest Pan Frodo i przypomnieć, że Ripley i Alien to postaci z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. 
Nie można też pominąć dźwięku – na plakacie stało ”fonosfera - Magdalena Śniadecka”. I rzeczywiście była to sfera. Osobna, a jednocześnie wtopiona w przedstawienie i jego przestrzeń. 
No i na koniec aktorzy: Paulina Chapko, Dominika Figurska, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Halina Rasiakówna, Wojciech Ziemiański. Można im pogratulować kondycji fizycznej, bo reżyser wycisnął ich aż do bólu (ani jednej wpadki przy skokach na skakankach!). Wyobrażam sobie ból nóg Wojciecha Ziemiańskiego po 90 minutach chodzenia, tańczenia i biegania w butach na wysokim obcasie.  Do tego jeszcze wszyscy bardzo ładnie śpiewali. 

Z tekstów zapamiętałem jeden. Po awanturze Matka wręcza Córce nóż i mówi:
- To mnie zabij!
A córka:  
- Cztery lata wojny i dwóch tyranów cię nie zabiło, a ja miałabym dać radę?!
No i finałowa scena z włosami pod pachami. Mocne!

Do obejrzenia koniecznie, ale i książkę chyba warto wcześniej przeczytać.

Wejściówka kosztowała 20zł.

środa, 23 marca 2011

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, Chrapkiewicz Grzegorz

720zł miesięcznie na teatr

17 marca premiera „Opowieści o zwykłym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Studyjnym.

Bilety na spektakle w tym teatrze kosztują raptem 10zł od koafiury, tyle co jeden drink w barze(o ile się nie mylę, a chyba nawet mniej). Nawet najbiedniejszy nie zbankrutuje, jeśli raz na jakiś czas tam się pojawi, a ja na waszych blogach będę mógł poczytać o czymś innym niż nowe ciuchy.

Zacznę, tak jak przy „Zmierzchu bogów” od scenografii, tym razem Wojciecha Stefaniaka. Jego pracę podziwiałem już przy „Mordzie” w reżyserii Norberta Rakowskiego. Jak się chodzi, to nawet nazwiska zaczyna się już zapamiętywać. W „Mordzie” była kasa na scenografię, w Studyjnym przedstawienie dyplomowe musi być tańsze. Tańsze, nie znaczy jednak gorsze i to udowodnił Stefaniak. Pierwotna sterta pudeł ujawnia coraz większe niespodzianki, aż do finału, kiedy pudło staje się ostatecznym rozwiązaniem. Nie zdradzam jakim, bo spektakl jest nadal do obejrzenia.

Spodziewałem się surrealistycznego dowcipu z czego Czesi słyną. Niby był, ale jak dla mnie nie był sprzedany z wystarczającym natężeniem. Jakiś docenił reżyserię Chrapkiewicza. Zgadzam się, było OK. Spodziewałem się, że boki zerwę, a tylko jedna noga mi trochę ścierpła. Najbardziej podobał mi się Krystian Modzelewski w roli Ojca, najmniej Konrad Michalak w roli Jerzego, wyraźnie było widać, że nie opanował tekstu.

Kulturalne udzielanie się kosztuje. Bilet na „Zmierzch bogów” Wiśniewskiego 80 zł, na „Utwór o matce i ojczyźnie” Klaty 100zł, średnio 90 zł. Gdyby jakaś para chodziła do teatru cztery razy w miesiącu to wydałaby 720 zł! Bez kina, bez książek, bez opery. Pozostaje wybierać… albo jednak czasem zajrzeć do Studyjnego. Do czego serdecznie Was zachęcam.

wtorek, 22 marca 2011

Zmierzch bogów, Grzegorz Wiśniewski

Reżyserski popis

16 marca do Łodzi zawitał spektakl „Zmierzch bogów” z Teatru Wybrzeże. Reżyserem jest Grzegorz Wiśniewski, nie raz wymieniany w notkach na tym blogu. Sztuka oparta jest o scenariusz filmu Luchino Viscontiego pod tym samym tytułem. Spektakl pokazywany jest w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, ale tym razem nie na deskach Teatru Powszechnego, lecz w Wytwórni. Swoistego smaczku dodaje, że sztuka teatralna na bazie scenariusza filmowego wystawiana jest w hali filmowej.

To co zapamiętam ze spektaklu, to imponująca scenografia Barbary Hanickiej. Dwie olbrzymie płyty – obite jakby blachą, co nawiązuje do stalowni posiadanej przez rodzinę Essenbecków, bohaterów sztuki - jednocześnie wsparte o siebie, ale i jakby upadające jedna na drugą niczym kolumny zrujnowanego starożytnego pałacu.

Na tle tej dominującej nad postaciami scenografii oglądamy smutne losy rozpadu rodziny, walki o władzę, wzajemnego wycinania się mimo coraz słabszych (ale jednak) więzów rodzinnych. Wiśniewski dostał za realizację tej sztuki nagrodę imienia Swinarskiego dla najlepszego reżysera sezonu 2009/2010. Należała się, bo to co zapamiętam, to popis sztuki reżyserskiej. Każda sytuacja pokazywała reżyserską inwencję. Chwilami łapałem się na tym, że nie sztuka mnie pochłania, a reżyseria. I w tym widzę mankament spektaklu. W pierwszym akcie aktorzy trochę nie mieli tempa i klepali dialogi. W drugim się rozruszali, ale ja już nie na nich skupiałem uwagę. W efekcie emocjonalnie wyszedłem ze spektaklu i spłynął po mnie. Cóż, bywa.

Jak będziecie mieli okazję zdecydowanie obejrzyjcie.

poniedziałek, 14 marca 2011

Dydona i Eneasz, Zamek Sinobrodego, Teatr Wielki w Lodzi

Umrzeć z miłości? Tylko po co?

Jakiś nie chciał mnie zabierać na ten spektakl w Teatrze Wielkim w Łodzi. Z góry uznał, że mi się nie spodoba, takie miałem w każdym razie wrażenie. Z braku innych atrakcji, na przekór też Jakisiowi, ale i z chęci zobaczenia opery barokowej Henry Purcella i opery współczesnej Béli Bartóka na spektakl poszedłem.

„Dydona i Eneasz” po raz pierwszy wystawiona w 1689 r. w Londynie, ma niby trzy akty, ale całość trwa raptem godzinę i przerw nie ma. Podobała mi się muzyka, bo barok trochę mnie kręci. Dźwięki klawesynu koją moje ucho. Jednak wolę barokowe tercety, czy kwartety. Libretto opery jest nudne aż do bólu. Dydona kocha Eneasza, wiedźmy chcą im zrobić kuku, a Eneasz jest rozdarty między miłością a patriotycznym obowiązkiem. Dydonie nie podoba się rozdarcie Eneasza i na tę okoliczność ad hoc umiera czyniąc mu uprzednio wyrzuty. Pierwszy raz słyszałem operę śpiewaną po angielsku, co nie zmienia faktu, że ani słowa nie można było zrozumieć. Reżyser zapomniał po co jest, balet był totalną porażką, a kostiumy były z niewiadomego powodu cyrkowe, żeby nie powiedzieć jarmarczne. Scenografia składała się z kolumienek i głowy a la Mitoraj, co mniej więcej tak się miało do treści opery, jak truskawki do octu.

W drugim akcie „Zamek Sinobrodego” z 1911 roku. Jakiś zapowiedział, że może się zdarzyć, że wyjdzie wcześniej, bo nie zdzierży muzyki. Tu libretto jest jeszcze bardziej wstrząsające. Judith kocha Sinobrodego, udaje się na jego zamek, a następnie ignorując jego prośby o pocałunki domaga się kluczy od wszystkich komnat – klucznica jedna. I tak w koło Macieju, on chce pocałunków, ona kluczy, aż się to o farsę zaczęło ocierać. Wyciska od niego kolejne klucze, ocenia wnętrza zauważając, że jej ukochanemu do wegetarianizmu daleko. Wreszcie otwiera ostatnie drzwi i okazuje się, że Sinobrody ma na nazwisko Friztl. W scenografii przybyła dodatkowa głowa... z zupełnie niepojętych powodów. Reżyser uznał, że najlepiej będzie jeśli Judith będzie się nieśpiesznie snuć po scenie, a Sinobrody zastygnie.

Ku zaskoczeniu nas obu muzyka, śpiew, a także poetycka treść dialogów bohaterów (pomijając resztę) budowały mroczną, niespokojną atmosferę. Pachniało nieco horrorem i było przejmujące. Polecam.

Obie opery łączy nieszczęśliwa miłość kobiet do mężczyzn. Niestety istotę tragizmu tych kobiet trudno w przedstawieniu znaleźć; gdzieś się to zagubiło.

czwartek, 10 marca 2011

Kochanek Czerwonej Gwiazdy, Witold Jabloński

Mit „Lubiewa” obalony

fot. http://www.sklep.gildia.pl/


Książka Witolda Jabłońskiego trafiła do moich rąk już kilka dni temu. Potrzebowałem czasu na przeczytanie, a jak wiadomo o czas najtrudniej.

Zwraca uwagę już sama okładka. Świetnie dobrana czcionka tytułowa i rysunek. Widać, że wydawca bardzo dużo uwagi (i zapewne pieniędzy) przeznaczył na wizualną oprawę książki.

Nie jest to opowiadanie, ale też nie powieść, więc najlepiej określić tę pozycję jako nowelę. Rzecz dzieje się w Legnicy, gdzie rozwija się miłość młodego kleryka i rosyjskiego żołnierza z tamtejszego garnizonu. Tłem są przeobrażenia Polski odchodzącej od komunizmu i wchodzącej w… klerykalizm. Z deszczu pod rynnę można by powiedzieć.

Miłość Andrzeja i Siergieja jest jest trochę przesłodzona, jakbym czytał Titanica, ale czyż nie o takiej miłości wszyscy marzymy. Temu cukierkowemu romansowi Jabłoński przeciwstawia sadomasochistyczną relację Aleksa i Jarka. Dwa krańce tęczy.

Młody czytelnik dowie się trochę o rzeczywistości tamtego czasu. Wbrew pozorom ówczesnym „pedałom” wcale się źle nie żyło. Społeczeństwo i władze po prostu ich ignorowali. To dlatego wielu starszych homoseksualistów narzeka czasem na to upublicznienie nas, nie widząc w tym żadnej dodanej wartości, a jedynie strach przed upokorzeniem.

Uprzedzony byłem, że książka operuje ostrzejszym językiem…hm, albo ja się zwulgaryzowałem ostatnio, albo słowa „sperma”, „kutas”, „ruchać”, przestały na mnie robić wrażenie. W każdym razie język książki nie robił na mnie wrażenia, że jest pornograficzny.

Późne wydanie książki sprawia, że to „Lubiewo” Witkowskiego budowało dotąd mity o tamtych latach. Mity bardzo jednostronne. Mam nadzieję, że nowela Witolda Jabłońskiego zmieni ten mit.

Kupić można w Internecie:

Gildia  35,10zł

Bearbook 38,00zł