Szukaj na tym blogu

sobota, 20 marca 2010

Traviata

Po dniu pracowitym udałem się do Teatru z waginą (zdjęcie poniżej dla niełodzian) na operę Traviata.

 Polska Lokalna, fot. Grzegorz Michałowski
Akt I
Joanna Woś jako Violetta Vallery w odlotowej piętnastokilogramowej kiecce wali takie trele, że gdyby była facetem i nuciła przy goleniu, to lustro by pękało, taki z niej akustyczny lodołamacz. Jest z wzajemnością zakochana w Alfredzie Germont, granym przez Krzysztofa Marciniaka. Tylko, że Pan Marciniak wygląda przy Joannie Woś jak jej dziadek, a śpiewa jakby się właśnie wiekiem (od trumny) przykrył. 

Akt II

Zenon Kowalski w roli ojca Alfreda, Georges'a Germont, śpiewa z Joanną Woś przepiękny duet przy którym łza w oku mi się zakręciła. Do jakich poświęceń miłość jest zdolna! I jak niewielu potrafi kochać bezinteresownie. Jeśli nie mylę aktów, to w tym właśnie Joanna Woś popisuje się przekrzykując całą orkiestrę. Że niemożliwe? A jednak.

Akt III

Nudy na pudy. Idiotyczne baleciki, trącące myszką wielkości słonia. Wejście Joanny Woś miało to zmienić, i zmieniło... ale w nieoczekiwany sposób. Dyrygent źle dał znać śpiewaczce, kiedy ma wejść. W Joannę Woś furia wstąpiła. Podeszła do skraju sceny i patrząc na dyrygenta po włosku śpiewała, co - z intonacji i wyrazu twarzy, bo nie tekstu - brzmiało "Ty chuju pierdolony".

Akt IV

Jeśli umierający mieliby wydawać takie dźwięki jak Joanna Woś, to umieraliby już przy pierwszej nucie. Wprawdzie to Violetta umiera, a nie Alfred, ale w wykonaniu Krzysztofa Marciniaka brzmi to, jakby było odwrotnie.

Inscenizacja ma już około 23 lat i niestety jej nieświeżość czuć. Ze mnie żaden znawca opery, ale trochę oblatany estetycznie jestem, no i jakiś inny makijaż by się tej operze przydał. Ale ludziom się podoba, chodzą i są zadowoleni, to teatr nic nie zmienia.

środa, 17 marca 2010

Krystyn Zieliński, abstrakcja

Jednak napiszę przynajmniej o jednej z wystaw, na których byłem w niedzielę. Dla siebie, ale i dla Was, jeśli uda Wam się przeczytać więcej niż te pierwsze linijki.

W Muzeum Miasta Łodzi od 22 stycznia do 28 marca trwa wystawa prac Krystyna Zielińskiego (1929-2007). Uwielbiam abstrakcje, a na wystawie są tylko takie. Kiedy malarz je tworzył zupełnie nie było zapotrzebowania na tego rodzaju sztukę. Jeśli już ktoś kupował obraz to obowiązkowo musiał przedstawiać lasek, wodę, górę i dobrze, żeby jelonek też był. Coby się komponowało z drobnomieszczańskim sznytem mieszkań. Przykładem mauzoleum takiego sznytu jest salon Ge (odwiedzać można po telefonicznym kontakcie z właścicielem i o ile ma humor).

Prace Zielińskiego są abstrakcyjne aż do bólu. Wiele z nich idealnie wpisałoby się w nowoczesne wnętrza. Szczególnie te wykonane z metalu z lat sześćdziesiątych są może nazbyt dekoracyjne, ale do przyjęcia. Obrazy są z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jeśli myślicie o wnętrzu nowoczesnym, to zapamiętajcie to nazwisko - Krystyn Zieliński. Praktycznie wszystkie prace należą do żony artysty. Widać nie miał szans na sprzedanie ich za życia, ale może też nie potrzebował, miał z czego żyć, był rektorem łódzkiej ASP. Nie trafił w rynek ze swoją twórczością, wyprzedził gusta kupujących o trzy, cztery dekady. Ceny wahają się od 5'000zł do 13'000zł w zależności od wielkości. Na aukcjach znalazłem tylko prace z lat sześćdziesiątych (metalowe).

Poniżej próbka prac artysty. Zdjęcia ze strony Muzeum Miasta Łodzi.

 Krystyn Zieliński, K IX 87, 1987, technika mieszana, papier


Krystyn Zieliński, VII - 84, 1984, akryl, płyta pilśniowa, wł. Muzeum Miasta Łodzi


Krystyn Zieliński, bez tytułu ("pancerzyk"), 1961, technika własna, metal

piątek, 12 marca 2010

Perwersyjny Kopciuszek

Ge na "Trylogii" Klaty, a ja skromniutko na balecie "Kopciuszek" wyreżyserowanym przez Georgio Madia. Trochę było dziwnie, bo na widowni Teatru Wielkiego w Łodzi zasiadła publiczność w wieku mocno pedofilnym. W powietrzu niemal unosiła się woń wypełnionych pampersów. Wielbicielem baletu nie jestem i daleko mi do znawstwa tego tematu dlatego odsyłam do recenzji. Ale do wybrania się zachęcam.

Jest parę rzeczy, które recenzja pomija. Spektakl jest przeznaczony dla dzieci, ale dorośli widzowie znajdą w nim wiele dla siebie. Dziecięca bajka, ale pokazana z podobnym podejściem jak Shrek. Dzieci zobaczą jedno, a dorośli drugie dno.

Przede wszystkim przecudne jest trio macochy i jej córek grane przez... mężczyzn! Istne travesti show! Myślicie, że Kopciuszek to biedna, zahukana dziewczynka? Nie, nie, to wyrafinowana zołza całkiem zgrabnie manipulująca otoczeniem. Wróżka nie jest starszą, ciepłą panią, a raczej zakochaną w sobie lafiryndą, dosyć nieudolną magicznie i o temperamentnym charakterze. Książe? Nie odbiega od reszty. Jest narcyzem, co widać, słychać i czuć. Lecz jak się okazuje ma jedną słabość, jest fetyszystą. Lubi wąchać damskie buciki.

Do tego scenografia, choreografia, różne pomysły sceniczne, które zachwycają pomysłowością. Nie będę wam opisywał akcji, bo to trzeba zobaczyć. Fabułę przecież wszyscy znają, ale z powplatanych dowcipów uśmiałem się do łez, że aż makijaż mi się zmył.